„Szczęśliwy Lazzaro” stanowiłby ciekawy double bill z innym włoskim filmem, który pojawił się w tegorocznym konkursie głównym w Cannes. Mowa o „Dogmanie” Matteo Garrone. Oba filmy traktują o toksycznych męskich przyjaźniach, w których zasady funkcjonowania tych relacji nie są sprawiedliwe, a słabsi (mentalnie lub fizycznie) zostają cynicznie wykorzystywani przez tych obdarzonych sprytem lub siłą. W obu filmach okazuje się, że tak naprawdę nie o przyjaźń chodziło, lecz o brutalne wykorzystanie władzy i manipulację. Jednak o ile „Dogman” stanowił traktat krytykujący konformizm, o tyle „Szczęśliwy Lazzaro” to przede wszystkim baśń o świętym. Główny bohater, niczym kawałek puzzli z innej kolekcji, niespecjalnie pasuje do włoskich nizin społecznych, które uczą, że każda okazja do wystrychnięcia innej osoby na dudka musi zostać skrzętnie wykorzystana.
Główny bohater, Lazzaro, ma tylko babcię. Pracuje jako chłop pańszczyźniany na włoskiej posiadłości, choć jego właścicielka, markiza Alfonsina de Luna ma już telefon komórkowy. Czas w tym sycylijskim regionie ewidentnie się zatrzymał, a pracujący na polach chłopi są wykorzystywani przez bezdusznych zarządców. Gdy ktoś próbuje z tego ekonomicznego więzienia uciec, słyszy od jednego z kierowników, że nie tylko napyta sobie tym biedy, ale jeszcze sprowadzi mnóstwo problemów na rodzinę. Nikt więc nie odchodzi, interes kwitnie, a pośród tego trudnego i wyczerpującego życia znajduje się Lazzaro, który bez większych pytań odwala robotę za cwanych chłopów.
W filmie Alice Rohrwacher dochodzi do przecięcia dwóch włoskich tradycji filmowych. Przede wszystkim mamy tu neorealistyczną z ducha historię o chłopach wykorzystywanych przez markizę. De Sica czy wcześni Fellini i Pasolini wyglądają na widza co chwila zza rogu, czy to poprzez komizm, czy też sympatię, którą reżyserka równo obdziela praktycznie wszystkie swoje postacie. Jest tutaj również sporo magii (późniejszy Fellini?), i bardzo karkołomnych zabiegów scenariuszowych (nagroda w Cannes za scenariusz nie wzięła się znikąd). Dość powiedzieć, że mówimy tu o historii o Łazarzu, musi więc w pewnym momencie nadejść chwila zmartwychwstania. Najbardziej poruszająca dla mnie była jednak scena, w której za Lazzarem i jego towarzyszami ciągnie się przez miasto muzyka z kościoła, z którego zostali wygonieni. Takich reżyserskich wybryków w trakcie filmu Rohrwacher ma w zanadrzu naprawdę sporo.
Włoska reżyserka świetnie przeplata te dwie wyżej wymienione formuły – jest w jej filmie ciepło i naiwny optymizm, które stawiają czoła bardzo ponurej historii. Duszą całego filmu jest zdecydowanie Adriano Tardiolo, który wygląda, jakby urodził się do grania roli Lazzaro. Jego prostoduszna i skromna w środki ekspresyjne gra nadaje obrazowi bardziej duchowej wymowy. Aktor sprawia wrażenie nie w pełni obecnego myślami w teraźniejszości, co świetnie zostaje podkreślone przede wszystkim przez jego oszczędną mimikę. Jako kontrapunkt do jego występu stoi Luca Chikovani, odgrywający postać młodego Tancrediego, syna markizy. Jego szarże trafnie skontrastowane zostają z Lazzaro, który zdaje się przez całe życie przejeżdżać na tym samym biegu. Mamy tu więc z jednej strony rozpieszczonego potomka szlachcianki, który o pojęciu problemów finansowych ma pojęcie raczej teoretyczne, a z drugiej Lazzaro, który terminu „problem” nie rozumie w ogóle. Wszystko przyjmuje z taką samą otwartością, a z każdym rozkazem czy próbą mierzy się stale z zapałem, którego pozostaje jedynie pozazdrościć.
Autorka „Cudów” używa szerokich kadrów, w jej planach zawsze znajdzie się miejsce i dla kilku postaci, i dla otaczających ich lokacji. Wszak „Szczęśliwy Lazzaro” to w pewnym sensie kino drogi (mowa tu o nie tylko o podróży przestrzennej, ale i czasowej), Rohrwacher dba więc o szczegóły świata przedstawionego. Nie sposób nie zauważyć zarazem nostalgii, z jaką reżyserka spogląda na pierwszą część filmu osadzoną w przeszłości na słonecznej Sycylii. To w otwierających rozdziałach filmu szczególną rolę odgrywa fakt, że został on nakręcony na taśmie. Późniejsze wydarzenia to wizualnie nic innego, jak podkreślona szaroburością ponurość.
Po mocno enigmatycznych „Cudach” reżyserka poprawiła się warsztatowo. Tym razem jej metafory i alegorie są nie tylko trafne, ale i splatają się w przenikliwy obraz współczesnych Włoch i Europy. Rohrwacher pokazuje starą jak świat myśl, że za wolność musimy często płacić poczuciem bezpieczeństwa. Tak się dzieje z bohaterami „Szczęśliwego Lazzaro”, którzy wyrwani z korzeniami ze swego pańszczyźnianego dziedzictwa rzuceni zostają w miejski wir, który ściąga ich na samo dno.
Ocena: 9/10