W zeszły weekend z ramienia festiwalu Guitar Masters do Wrocławia zawitał Jesse Cook – jeden z najbardziej eklektycznych gitarzystów na świecie, którego wyjątkowe brzmienie i technika są błyskawicznie rozpoznawalne przez słuchaczy, a w jego aranżacjach można znaleźć muzykę z całego świata: Azji, Ameryki Łacińskiej, Śródziemnomorza. Przy ostatniej płycie One World z 2015 roku artysta na poważnie pokusił się o eksperymenty z elektroniką. Zamierza je kontynuować na nowym krążku, który ukaże się w bieżącym roku.
Jesse jest dość częstym gościem w naszym mieście – występuje we Wrocławiu średnio co dwa lata i za każdym razem mówi, że bardzo lubi stolicę Dolnego Śląska. Nie mam podstaw mu nie wierzyć, tym bardziej że oprócz dwóch wyprzedanych koncertów w Teatrze Capitol pojawił się przed publicznością na spotkaniu autorskim w klubie Proza – niespełna trzy godziny po całonocnym locie do Polski wprost z Kanady, uśmiechnięty i rozgadany. Pozostali członkowie zespołu ewidentnie woleli się wyspać – tym lepiej dla dziennikarza! Postanowiłem maksymalnie skorzystać z okazji i udałem się na spotkanie, w niedzielne popołudnie zaś obserwowałem, jak teatr muzyczny na dwie godziny zamienił się w imprezę w stylu rumba. Jednak opowiem o wszystkim po kolei.
Jessego Cooka większość kojarzy jako przedstawiciela tzw. sceny nuevo flamenco. To określenie jest dość mgliste, ba – żaden artysta zaliczany do tego nurtu nie określa się jako flamenco (nawet Gipsy Kings, których wokalista Nicolas Reyes uczył małego Jessego grać na gitarze). Tak eklektyczną muzykę zawsze trudno zlokalizować w jakimś jednym obszarze, więc nie ma nic dziwnego w tym, że zarówno krytycy i dziennikarze, jak i inni słuchacze w różnych krajach inaczej odbierają twórczość Jessego. O rozwiązaniu tej skomplikowanej kwestii najlepiej opowie sam gitarzysta:
W Stanach Zjednoczonych jestem zaliczany do kategorii smooth jazz… mimo że nie jestem jazzowy, ani nie jestem smooth [uśmiech]. Pamiętam, że moje piosenki były grane na MTV Latino w Miami… przecież nie gram muzyki latynoskiej. Jestem ciągle zapraszany na festiwale jazzowe, i to jest dla mnie zaszczyt być na nie zapraszanym, chociaż nigdy nie myślałem o sobie jako o jazzmanie. Ludzie zwykle identyfikują mnie jako gitarzystę flamenco, i zdaję sobie sprawę, że z flamenco dużo czerpię, nie gram jednak też flamenco.
Tak naprawdę wychodzę z trzech szkół. Uczyłem się gitary od dziecka – przez pierwsze pół roku akurat od gitarzysty flamenco. Dojrzewałem pod okiem nauczycieli klasycznych, z których później zrezygnowałem i zacząłem studiować jazz. To są te trzy szkoły, i teraz właściwie nie wiem, co robię – po prostu mieszam to wszystko w jednym tyglu.
Tematem przewodnim spotkania autorskiego z Jessym Cookiem niewątpliwie był niedzielny koncert w Teatrze Capitol. Gość z Kanady zdradził na przykład, że zamierza zagrać jeden utwór z nowej płyty, ktorą przygotowuję w tym roku i która na razie pozostaje bez nazwy. Padło też sporo pytań ze strony publiczności, na które Jesse z przyjemnością odpowiedział. Odniosłem wrażenie, że on jest artystą, który bardzo docenia zaangażowanie słuchaczy. Nawet dziwi się niektórym ich reakcjom:
Kiedy gramy koncerty, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, ludzie podchodzą do mnie i mówią: jestem na Pana koncercie po raz 17. albo 23. Jestem tym zaskoczony: ja lubię Petera Gabriela i byłem na nim 2 razy! [śmiech] Paco de Lucię, na przykład, 5 razy widziałem na żywo. Ale 23 to niesamowita ilość! To jest tajemnicze dla mnie, że kiedy ludzie znajdą moją muzykę, ona staje się częścią ich życia. Jestem z tego naprawdę dumny. To jest najlepsze, co mogę otrzymać w zamian.
Każdy kraj w inny sposób zapoznaje się z moją muzyką. W Polsce wydaje się to być płyta Montreal. Na Bliskim Wschodzie, na przykład, w Dubai, to była piosenka Qadduka-i-Mayyas – to był hit w tamtej części świata. Płyta Nomad, która wyszła trochę później, w chartach przebiła Madonnę – przez tę piosenkę! To był totalny szał! W Stanach mają ten format smooth jazz. Niektóre piosenki – Cafe Mocha, Mario Takes a Walk – były hitami smooth jazzowymi z pewnego powodu. W Indiach utwór Mario Takes a Walk przerobiono dla filmu z Bollywood o nazwie Dhoom – i to był najbardziej kasowy ich film w 2003 roku. Co ciekawe, nie zaznaczyli, że to moja kompozycja, tylko wszyscy fani z Indii zaczęli mi pisać: „Bardzo lubię Twój utwór Dhoom!” Zastanawiałem się: jaki utwór Dhoom?
Wreszcie koncert Jessego Cooka jak najbardziej się udał. Pełną salę Capitolu rozgrzał znany Polakom solowy gitarzysta w stylu fingerstyle Piotr Restecki. Głębokie brzmienie jego gitary wydawało się hipnotyzujące, lecz kiedy na scenie pojawił się Jesse z zespołem, sala wybuchła oklaskami, i wybuchała ponownie po kazdym kolejnym utworze. Gitarzysta z Kanady bowiem doskonale przeplątał utwory z płyty One World znanymi hitami: zabrzmiały m.in. Tempest, Cafe Mocha, Come What May.
Muzycy wymieniali się instrumentami, przesiadali się do krawędzi sceny i odchodzili z powrotem w jej głąb. Tworzyli niesamowity performans muzyczny, rzeczywiście przenoszący widownię do innego świata – świata muzyki Jessego Cooka. W efekcie pierwsze rzędy słuchały koncertu na stojąco, a właściwie na tańcząco, ponieważ zwyczajnie nie dało się siedzieć w miejscu przy takim mistrzowskim wykonaniu!
Osobiście widziałem Jessego z zespołem na żywo po raz pierwszy, choć jego muzykę znam od dawna. Byłem powalony na kolana Chrisem Churchem, który całkiem przyzwoicie śpiewa, do tego gra na skrzypcach tak, że chce się płakać, a także na ormiańskim duduku – instrumencie dętym liczącym 3 tysiące lat historii. Świetnie się sprawdził również perkusista i perkusjonista w jednej osobie – Kubańczyk o przezwisku Chendy: uważnie wsłuchiwałem się w bębny z wątpliwością, czy to naprawdę gra jeden człowiek. No i oczywiście Jesse z jego firmowymi solówkami jak zwykle był niezawodny. Pan Cook i jego zespół zrobili świetną robotę: kanadyjski gitarzysta po raz kolejny pokazał wrocławskiej publiczności mistrzostwo kuchni muzycznej, której szefem jest od ponad 22 lat.
Ostatnią piosenką na koncercie, którą zespół zagrał całkowicie bez nagłośnienia, była At Your Feet. Jest to cover przeboju australijskiego zespołu Crowded House w typowej aranżacji Jessego, a także jeden z nielicznych utworów wokalnych w dyskografii artysty. Klaskałem w rytm przy tej piosence, razem z całą salą, i chcę też puścić ją Wam na koniec. Oby tylko życie było rumbą!
Powyższy tekst jest fragmentem programu Inwigiluzacja w Akademickim Radiu LUZ od 24.03.2017. Kontynuacja materiału i ekskluzywny wywiad z Jessem Cookiem – już jutro o 20:00 w Kalejdoskopie Wrocław!