To, że „Człowiek, który zabił Don Kichota” będzie filmem niedoskonałym było wiadome od początku. Legendarny passion project Terry’ego Gilliama potrzebował dwudziestu dziewięciu lat by ujrzeć światło dzienne. Jest to widoczne zwłaszcza w pierwszej godzinie filmu. Obraz sprawia wówczas wrażenie, jakby chciał w końcu ruszyć z kopyta z historią, ale nie był zupełnie w stanie. Ekspozycja jest niemiłosiernie długa (można by nawet rzec, że „Człowiek…” ma kilka otwarć), i potrzeba wielu chaotycznie pozlepianych scen, by w końcu utkać z nich coś na kształt historii. Być może jest to paradoksalnie kontrolowany chaos, który Gilliam świadomie kreuje, jednak z perspektywy widza okazuje się to bardzo bolesnym doświadczeniem.
Jest taka scena, w której zramolały Juan (Jonathan Pryce), myślący, że jest Don Kichotem, zostaje usadzony dla żartu na gigantycznego konia na biegunach. Nadworni błaźni rosyjskiego oligarchy nakładają protagoniście opaskę na oczy, i mówią: „teraz będziesz lecieć na księżyc”. Scenograficzny rozmach Gilliama od razu wtedy dochodzi do głosu. Wszędzie pojawiają się wielkie dmuchawy, które mają kreować złudzenie, że Juan faktycznie mknie na prefabrykowanym Pegazie przez przestworza. Brytyjski kierownik planu krzyczy do niego przez megafon, podszywając się pod wyimaginowanego antagonistę, czarownika Malambrina. W tej sekwencji próżny Juan zostaje z jednej strony uwiedziony przez mit o własnym rycerstwie, a z drugiej przez otaczający go świat, który z uciechą karmi jego szaleństwo. Momentami „Człowiek…” sprawia wrażenie, jakby Gilliam siedział obok Juana na tym samym koniu. Trzeba brytyjskiego reżysera darzyć szacunkiem za jego, nomen omen donkiszotowską walkę z filmowym przemysłem. Niemniej pomimo mojej sympatii do niego, nie sposób odnieść wrażenia, że gdzieś podczas tego stałego machania mieczem autor nie zorientował się, że tworzony przez niego film zupełnie wymyka mu się spod kontroli. Pozostając wciąż przy literackich przenośniach, „Człowiek…” przypomina hydrę, której ucięto o kilka głów za dużo.
Odkładając wady fabularne na bok, trzeba „Człowiekowi…” oddać, że jest on jednocześnie filmem bardzo odważnym pod względem scenariuszowym. Gilliam przeplata plany czasowe, stale utrzymując widza w szachu i nie mówiąc mu wyraźnie, co ogląda. Centralną enigmą tego obrazu jest relacja pomiędzy Tobym (Adam Driver), a Juanem. A może pomiędzy Don Kichotem i Sancho Pansą? A może oglądamy tak naprawdę historię o Gilliamie, i twórczej spirali, w którą spadł? Gdy widzimy film o filmie skojarzenia z „Osiem i pół” Felliniego zapewne nasuwają się same. Jednak pomiędzy Tobym a Guido jest sporo punktów stycznych. Obaj są zblazowanymi twórcami, których praca utknęła w pół kroku. Osaczeni przez roje operatorów, aktorów, statystów, producentów i kierowników planu muszą uciec. W ucieczce Toby’ego wyraźnie pobrzmiewają echa kina drogi, jednak podane jest to w typowo gilliamowskim paranoidalno-psychodelicznym wydaniu. Reżyser ten popełnił przecież wcześniej „12 małp”, scenariuszowe volty nie powinny być więc szczególnym zaskoczeniem.
„Człowiek…” ocieka wręcz wspomnianym już bogactwem scenograficznym. Wyobraźnia Gilliama ewidentnie nie miała zbyt wielu ograniczeń w tym projekcie – dość spojrzeć na ogromne dłonie i twarze, które widzimy na planie otwierającej sekwencji. Dorzućmy do tego szaloną pracę operatorską (tzw. dutch angles, szerokokątne obiektywy, czarno-białe filtry) oraz naprawdę dobrą grę aktorską duetu Driver-Pryce, by wyjść z kina z poczuciem zawodu. Trochę tak, jak niegdyś przy tworzeniu „Monty’ego Pythona i Świętego Graala”, zapomniano o tym, że świetne pomysły i zabawne skecze to nie wszystko. Całość musi zostać ostatecznie spleciona w, chociaż trochę, spójną historię.
Ocena: 5/10