Najnowszy film Rebecci Miller „She came to me” otworzył 73. edycję Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie. Komedia romantyczna o kompozytorze w kryzysie twórczym, nastoletniej miłości oraz uzależnieniu od romansu to zdecydowanie bardzo ciepły film, jakiego wydaje się potrzebowaliśmy na pierwszej, w pełni postpandemicznej odsłonie Berlinale. No właśnie, ale czy potrzebowaliśmy?
Steven (Peter Dinklage) to kompozytor w średnim wieku, którego po ostatnim sukcesie na parę lat dopada blokada twórcza. Jego żona Patricia (Anne Hathaway) jest psychiatrką z manią czystości, co z miejsca brzmi, jak przepis na raczej toksyczny związek. Ich pełnoletni syn Julian (Evan Ellison) spotyka się z młodszą od siebie Terezą (Harlow Jane), której rodzice – tradycjonalista i konfederata Trey (Brian d’Arcy James) i zdominowana przez męża Magdalena (Joanna Kulig) nie wiedzą o relacji córki chodzącej jeszcze do liceum. Wisienką na torcie jest Katrina (Marisa Tomei). Właścicielka starego kutra z wyrokiem, po odsiadce i zakończonym, jak się okaże bez sukcesu, leczeniu uzeleżnienia od romansowania, na które zachorowała, jako nastolatka oglądając filmy romantyczne.
Pewnego dnia Patricia wypchnie Stevena za drzwi z psem, aby ten poszedł na spacer i odnalazł natchnienie. Odnajdzie je on w Katrinie, która uwiedzie go, sprowadzi na pokład kutra, po czym oboje przeżyją w swoich objęciach bardzo upojne popołudnie. Schodząc ze statku kompozytor wpadnie do wody, gdzie w bardzo ciekawej sekwencji, niemalże sennej, odnajdzie temat dla nowej opery. Ta oczywiście będzie bardzo mocno zainspirowana przeżytym właśnie romansem, a gdy trafi na scenę, po premierze zaliczy ogromny sukces. Sprawy zaczną sie komplikować, gdy na widowni znajdzie się nie tylko żona, ale również kochanka Stevena.
Oczywiście będąone komplikować się jeszcze bardziej. Patricia zatrudni Magdalenę do pomocy przy sprzątaniu. Gdy młodzi, zakochani w sobie Julian i Tereza przyjdą do domu psychiatrki razem, będzie to dla polskiej imigrantki nie lada zaskoczeniem. Jeszcze większym będzie później odkrycie przez nią wspólnych nagich zdjęć pary pod łóżkiem córki. Magda nie wiedząc, jak się zachować, pokaże je mężowi, który bez chwili zastanowienia powiadomi o tym policję, tym samym przekreślając miłość młodych, a chłopaka skazując na więzienie. Te wszystkie postaci będą na siebie wpadać, historie będą się przeplatać, a wszystko doprowadzi do iście klasycznego, romantycznego finału.
Choć film posiadał gwiazdorską obsadę, to raczej daleko mu do bycia udanym tytułem. Okazuje się po raz kolejny, że to nie nazwiska, a postaci budują sukces całości. Niestety, w „She came to me” są one aż nazbyt archetypiczne, przez co widzowi trudno podążać, za którąkolwiek z nich. Reżyserka zdecydowanie nie zadbała, by miały one wystarczająco głębi. Najciekawsza z nich – Katrina została przepięknie zagrana przez Marisę Tomei, która daje popis sztuki aktorskiej i przypomina o sobie, że nie jest wyłącznie ciocią Petera Parkera. Gra emocji widoczna na jej twarzy zasługuje na gromkie brawa, gdyż potrafi ona oddać w nich wielowymiarowy konflikt uzależnienia z jednocześnie głęboko ludzką, prawdziwą i czystą potrzebą miłości.
Traktujący o poszukiwaniu natchnienia przez kompozytora film zawiera jednocześnie dość mało muzyki samej w sobie, jak można by się po nim spodziewać. Pojawiają się pojedyncze wstawki operowe, ilustracyjne pianinko, czy genialny, zupełnie nowy utwór Bruce’a Springsteena w napisach końcowych, ale to wszystko choć zdaje się pasować do pojedynczych scen, na poziomie całości budzi raczej wrażenie kompozycyjnego chaosu, niż konsekwencji twórczej. Niemniej finałowy i wymowny utwór amerykańskiej legendy rocka „Addicted to romance” zdecydowanie wynagradza przebyty seans.
Inną wątpliwą decyzją reżyserki są zauważalne zmiany w formacie obrazu. Rebecca Miller podczas konferencji prasowej uzasadniała je zmienijącym sie typem scenym, raz jest to ciasna przestrzeń kutra, a innym razem szerokie, portowe nabrzeże. Być może miała w tym trochę racji, lecz jest to podczas seansu równie uzasadnione, co irytujące.
Rebecca Miller w swoim siódmym pełnym metrażu „She came to me” próbowała ograć komedię romantyczną, lecz choć film wypełnia trochę ciepła i czułości, to wydaje się być gdzieś pomiędzy starym Allenem, a dojrzałym Baumbachem. Umieszczenia miejsca akcji w Nowym Jorku ciężko nie nazwać pretensjonalnym, a jeśli uwzględnić rolę odgrywaną przez miasto, to wręcz przypadkowym. Gdybym miał znaleźć dla „She came to me” miejsce wśród kanałów kablówki, ulokował bym ten tytuł gdzieś pomiędzy niedzielnym obiadem, a familiadą. Idealny seans do kotleta.