Właśnie przeczytałem na stronie Telewizji Polskiej, że w ten weekend TVP wygrywa pod względem kulturalnym. Panowie i Panie, byliście na Służewcu czy Orange Warsaw Festival to dla Was coś nieznanego?
Dla mnie było, jechałem na festiwal po krótkim researchu, bez nastawienia do muzyków, bardziej z rezerwą, bo takiej muzyki raczej nie słucham. Carte Blanche. Tak trzeba jeździć na festiwale, bo ze wszystkich stron czekają na Ciebie niespodzianki! Pozytywne dodajmy, w większości.
Co było słabe? Trzy słowa. Lana Del Rey. Cóż za rozczarowanie! Wyszła piękna dziewczyna, psychofanki piszczały spod sceny – wszystko się zgadzało. Problem w tym, że nie zgadzał się żaden z zaśpiewanych przez Lanę dźwięków. Brak kontaktu z dobrze nastawioną do niej publicznością okazał się kwestią poboczną. Głównie jednak przeszkadzał głos, którym tak czaruje zawsze na płytach. Tylko, że w studiu, po zebraniu materiału, jest jeszcze czas na montaż, poprawki. W koncercie na żywo, zresztą w pewnej części zaśpiewanym z playbacku, na to czasu nie ma. Lana przekonała się o tym boleśnie.
To co nie jest żywiołem Lany, czyli występy na żywo, w odwrotny sposób działa na Skin, genialną, energetyczną wokalistkę Skunk Anansie. Grupa nagrywa dobre płyty, ale to koncerty czynią z niej magiczną. Tak też było w Warszawie – Skin podgrzała do czerwoności publiczność na Torach Wyścigów Konnych na Służewcu. Dzięki niej od razu poczułem się tam jak w domu. Lana ostudziła mój entuzjazm, który miał jednak wzrosnąć ponownie po występie tej pary szaleńców, których poznałem nieco lepiej w „Chappie”.
Die Antwoord zrobili SHOW NIE Z TEJ ZIEMI! Nie sposób nie było nie skakać razem z Yolandi i nie ruszać się w rytmie słów, które jak z karabinu maszynowego wystrzeliwał do publiczności Ninja. To był występ festiwalu – swoista zmiana życiowych okoliczności. Po Die Antwoord życie nie będzie takie samo. Duet z RPA jako jedyny zrobił coś specjalnego na bis, łamiąc zasady festiwalu. Jednak kto im zabroni!
Drugi dzień rozpoczął się rozczarowująco – Mø okazała się raczej nieciekawą propozycją, dziewczyna niestety mocno korzystała z półplaybacku, no i słabo rozruszała publikę. Tego samego nie można powiedzieć o trzech następnych, kompletnie od siebie różnych występach – Editors, SchoolboyQ i największa gwiazda festiwalu Skrillex. Wszyscy zrobili popisówę, każdy na swój sposób. Editorsi zachwycili energią, a ich wokalista Tom Smith absolutnie zaraźliwą charyzmą! SchoolboyQ najlepszym kontaktem z publicznością, pozornym nieprzygotowaniem, żartami z DJa, no i tempem występu – zawrotnym. Oficjalnie po tym koncercie z mojej bucket list zniknęła pozycja „koncert hiphopowy, na którym zjarany lud napiera od tyłu, a z przodu nie ma miejsca”. No i na koniec Skrillex, który zrobił 1,5h godzinne show, jazdę bez trzymanki, bez jednego zatrzymania – mistrzostwo!
To był pierwszy mój tego typu festiwal – z pewnością nie ostatni. A jaką odpowiedź na to przygotowała TVP? Trubadurów… chyba dalszy komentarz zbędny.
Maciej Stasierski, (fot. OWF / Filip Blank)