W jednej ze scen Tam gdzieś musi być niebo główny bohater patrzy w górę. Na bezkresnym błękitnym płótnie odgrywa się coś, co wygląda jak obraz Matisse’a – oto przelatują cztery samoloty. Każdy pojazd skierowany w inną stronę, leci i zostawia za sobą smugę. Te białe pasy układają się w absurdalny kształt, trochę będący dziełem przypadku, a trochę imaginacji Elii Suleimana i jego chęci, do zanurzania widza w takich sytuacjach – niby zwyczajnych, a jednak tak skrajnie abstrakcyjnych.
Film Suleimana nie powinien być z pewnością redukowany do rangi zwykłej slapstickowej satyry – krytyka polityczna w filmie Palestyńczyka jest, ale raczej jako pokłosie czegoś innego. To „coś innego” zamyka się przede wszystkim w podejściu reżysera i zarazem aktora do humoru. Krytycy przerzucają się w porównaniach do Chaplina i Keatona, jednak dla mnie Suleiman ma w sobie przede wszystkim sporo z Jacquesa Tatiego, też przeszczepiającego tradycję amerykańskiego kina komediowego na odmienny, europejski grunt. Obaj komicy korzystają z bardzo szerokich planów, nie tylko dając miejsce swojej wizji, ale także pokazując, że komedia może rozgrywać się wszędzie, jeśli tylko patrzeć wystarczająco uważnie. Wracając do Suleimana, to w jego grze i podejściu do gagów widoczny jest brak energii i witalności, którą znamy choćby z filmów Chaplina. Zamiast tego, centralną postawą jest ta medytacyjno-obserwacyjna, ale jednocześnie mocno subiektywizująca filmowe wydarzenia.
Widać to choćby na samym poziomie konstrukcji gagów – reżyser częstokroć rozciąga je w czasie, i daje im puentę pół godziny później. Albo rymuje jeden abstrakcyjny obraz z innym, tak jak wtedy gdy protagonista najpierw stoi naprzeciw ogromnego wzgórza pokrytego kaktusami, by później być skonfrontowanym przez ogromną stertę pustych butelek po winie. Z tych powiązań nic podniosłego nie wynika poza samą przyjemnością z poszukiwania tych wizualnych połączeń. Powolne tempo podkreśla również sam montaż, bardzo precyzyjnie zarysowujący każdy z gagów. Taki spokój może zaskakiwać – w końcu jesteśmy w Palestynie, więc gdzie są bomby i zamachy? Reżyser po części idealistycznie, a po części z pewnością celowo wymazuje te konteksty. Dopiero zamykająca sekwencja, a także dedykacja filmu Johnowi Bergerowi (krytykowi sztuki i sympatyka sprawy palestyńskiej) jest jakąś formą politycznego nawiązania. W recenzji dla Dwutygodnika Adam Kruk świetnie opisuje to jako „politykę fragmentu”, która przewija się w filmach Suleimana w sposób subtelny.
Protagonista, Elia, to oczywiście porte parole autora, z jednej strony pełen artystowskiego desinteressement, a z drugiej stały więzień absurdów, które się od niego tylko w filmie odbijają. To znajdywanie choreografii w codzienności pozwala reżyserowi dokonywać pewnej wiwisekcji na świecie Zachodu. Niby „każdemu się dostaje”, ale jednocześnie Suleiman żartuje sobie ze Stanów Zjednoczonych czy Francji w sposób tak pocieszny, że trudno to w ogóle traktować jako formę krytyki. Sam film w ostatniej czwartej części powraca ponownie do Palestyny w raczej zbędnym epilogu. Choć scenariusz Suleimana pozbawiony jest jakiegokolwiek skomplikowania, to przez większość czasu nie stanowi to problemu. Do momentu, gdy cała historia zdaje się tracić na siebie pomysł, a na ekranie reprodukowane zostają podobne do siebie gagi.
Pośród tego tumultu okropnych wydarzeń na Bliskim Wschodzie Tam gdzieś musi być niebo oferuje niemal eskapistyczny obraz państwa, z którym kojarzą się jedynie lata cierpień i konfliktów zbrojnych. W swoim filmie Suleiman zrywa z tą łatką ukazując spokojny kraj, w którym jest nawet czas na chodzenie na imprezy do klubów. W jednej z rzadkich scen dialogu w filmie (tak, Suleiman trzyma się tej niemej konwencji bardzo sztywno) padają takie słowa: „Elia kręci komedię o pokoju na Bliskim Wschodzie”, na co amerykańska producentka rzuca: „To już samo w sobie jest śmieszne”.
To mocno samoświadomy film, mierzący się z polityką w sposób mało konfrontacyjny, ale jednak obrazowy. Gagi często nie zmierzają w stronę konkretnej wyzwalającej salwę śmiechu puenty, lecz raczej kreują ten dziwny świat pełen autorytetów i kontroli, które wyglądają po prostu dziwacznie. Humor momentami zmierza w dziwne, mało zrozumiałe bądź nietrafione strony (żart z karabinami w Stanach Zjednoczonych to szalenie siermiężna próba krytykowania praw związanych z kontrolą borni).
Obok Pana T. z filmu Krzyształowicza Elia jest najbardziej spoko bohaterem filmowy ostatnich miesięcy. Tam gdzieś musi być niebo, dodatkowo okraszone świetnym i różnorodnym soundtrackiem to powolna, oparta o nietypowy humor obserwacyjna komedia, w której najciekawsze jest po prostu obcowanie z Suleimanem i jego okiem do dziwactw codzienności.