W kontekście nowego serialu Netflixa, jedna rzecz wydaje mi się niemożliwa do zakwestionowania: Damian Chazelle, bez wątpienia najbardziej ekscytujący reżyser młodego pokolenia na świecie, i jego scenarzysta Jack Thorne mieli pomysł na opowiedzenie historii bohemy artystycznej Paryża. Szkoda, że potem spotkali się z mocodawcami, którym ta idea nie podeszła.
Wyobrażam sobie tę rozmowę mniej więcej tak:
Chazelle i Thorne: Mamy taki pomysł: opowiemy o jazzmanach, którzy snują się po tych bardziej zapomnianych, mrocznych ulicach Paryża. Będzie o rodzinie, o niesnaskach wewnątrz zespołu, emocjonalnie, z dużą ilością muzyki.
Netflix: No dobra, a gdzie jakaś fabuła? Jest coś, co będzie posuwać akcję do przodu?
Chazelle i Thorne: Bardziej myśleliśmy o takiej wersji slow serialu, gdzie wszystko oparte byłoby na atmosferze i nierzadko nie do końca artykułowanych, bardziej dorozumianych emocjach.
Netflix: No dobra…ale to nie u nas. Nikogo nie przyciągniemy nie mając gwiazd w obsadzie. Sama muzyka i mood to za mało. Coś jeszcze?
Chazelle i Thorne: To może dopiszemy wątek kryminalny…?
Netflix: Now you’re talking!
I tak z pomysłu, przeszło do realizacji. Jest ona w sposób bardzo daleko idący niesatysfakcjonująca. Niestety głównie wynika to z kiepskiego scenariusza, za który w większości odpowiada Jack Thorne. Jak ogólne założenie serialu jest dla mnie niemalże ekscytujące, tak egzekucja pozostawia wiele do życzenia.
Dlaczego? Bo przy takim sposobie realizacji dobrego założenia, wychodzi na to, że mój wyimaginowany pracownik Netflixa ma rację – nie da się bowiem wszystkiego oprzeć na atmosferze i jazzie. Wcale nie dlatego, że brak w tym fabularnego mięsa. Brak jest zupełnie czego innego – jeśli już bowiem traktujemy swoje dzieło jako propozycję w stylu slow, to nie możemy zapomnieć o bohaterach. Jak już „olewamy” warstwę fabularną, to sięgnijmy bo najdalsze zakątki swojej wyobraźni i stwórzmy naprawdę fascynujące postaci. Thorne i jego współscenarzyści jednak tego nie zrobili, a nawet najlepsi na świecie aktorzy nie byli w stanie nic z takimi postaciami zrobić. Szczególne brawa z tego powodu należą się Andre Hollandowi, który mimo podkładanych mu przez scenariusz kłód pod nogami, walczył jak lew o Elliota. Poległ, nie dał się polubić, nie stworzył więzi z widzem, ale to nie jego wina, a tekstu, który w kontekście jego bohatera jest możliwie fatalny – nagromadzenie skrajności, głupie skoki emocjonalne są tutaj aż nadto irytujące. Elliot jest napisany tak gęsto, że traci przez to na wiarygodności, bo nie ma ludzi, którzy mają aż tak emocjonalne wahania.
Reszta bohaterów dla odmiany jest napisana płyciutko i znowu gdyby nie aktorzy, nie dałoby się z nimi stworzyć żadnej relacji. W gruncie rzeczy się jej zresztą nie tworzy, wyjątkiem może być tylko grana przez Joannę Kulig Maja, która przy swoim schematycznym rysie charakterologicznym, rozwija się dzięki fantastycznej kreacji. Kulig jest gwiazdą i nawet jeśli ten serial nie da jej przepustki na szczyty Hollywood, to następny, albo następny da. Nie mam wątpliwości.
Odchodząc od kwestii bohaterów, niestety Thorne posłuchał swoich mocodawców w zakresie wątku kryminalnego. I wygląda on trochę tak, jak przy okazji niedawno omawianego przez Olka Devs wypadł wątek szpiegowski – jego wpływ na fabułę jest żaden, historia zamiast wciągać irytuje, jej powtarzalność aż boli – widać, że nie o to scenarzystom chodziło i widać, że akurat do tej części opowieści zabrakło im serca.
Mi przez to zabrakło serca The Eddy – pięknie zrealizowanego, bosko obudowanego w różne scenerie Paryża serialu, który powinien być petardą. Powinien, ale nie jest, bo do stworzenia naprawdę udanej serii nie wystarczy utalentowana obsada i dobra muzyka.