Topos szalonego naukowca żyje i ma się w naszej kulturze dobrze. Kiedyś Doktor Frankenstein w powieści Mary Shelley, później Mojo Jojo w Atomówkach, a teraz rozerwany pomiędzy racjonalnością a żałobą Forrest (Nick Oferman), szef firmy z Doliny Krzemowej w Devs od Alexa Garlanda. To, że nie ufamy dużym korporacjom znajdującym się w awangardzie technologicznego rozwoju jest rzeczą raczej powszechną. W takie fobie wpisuje się serial, który zadokował niedawno na HBO GO.
Alex Garland przez ostatnie lata stał się „gościem od inteligentnego sci-fi” – dowodem Ex Machina i Anihilacja. W jego twórczości do tej pory najciekawsze było starcie człowieka ze światem i ograniczeniami jakie stawia nam rzeczywistość. U jego bohaterów rodzi to chęć do przesuwania zastanych granic, tworzenia i kontrolowania zarówno codzieności jak i swojego losu. Wszystko to gdzieś było utrzymane w konwencji podróży duchowej (Ex Machina) jak i duchowo-fizycznej (Anihilacja, obraz najwyraźniej chyba inspirowany Tarkowskim, niemniej widać również w najnowszej produkcji Brytyjczyka, że jest on fanem reżysera Stalkera). W Devs jego wyobraźnia, zarówno na poziomie scenopisarskim jak i reżyserskim mogła wyrazić się w pełni. Wyszedł z tego jednak dosyć miałki serial, który pod kilkoma względami mnie mocno zawiódł.
Sam koncept bazowy dotyczący wieloświatów to jedna z ciekawszych kwestii z jakimi zmaga się współczesna fizyka (a przynajmniej jedna z tych, które mój humanistyczny umysł w miarę potrafi ogarnąć. Aż takim mądralą nie jestem). Jednak Garland w swoim serialu wchodzi bardziej w buty wykładowcy, i to takiego nieprzygotowanego do swojej roboty, niż artysty mierzącego się z pewnymi konceptami w intrygujący sposób. Szkoda, zwłaszcza że sam autor stwierdził w jednym z wywiadów: „nauka często jest przedstawiana jako coś suchego, nudnego i aroganckiego. Ja staram się patrzeć na nią jako coś dziwnego, tajemniczego i lirycznego”. Gdzieś w Devs czuć echa tych fascynacji. Jednak jeśli chodzi o ostatnie produkcje mierzące się z zagadnieniem wieloświatów z energią i fantazją, który sprawia widzowi frajdę, to wolę Spider-Man Uniwersum.
Bazowa kwestia determinizmu i naszej kontroli (lub jej braku) nad własną wolną wolą jest w Devs tłumaczona widzowi przez co najmniej trzy różne sceny, w których bohaterowie bardzo powolnie radzą sobie z banalnymi konceptami. Przypominało mi to wręcz scenę z Oni żyją w której John Nada walczy ze swoim kolegą pomiędzy śmietnikami. W filmie Carpentera scena ta miała bardzo siermiężną symbolikę. Mimo tego, kampowość i humor sprawiały, że było w tej ideologicznej walce dwóch mięśniaków coś uroczego. Jednak gdy w jednym z odcinków Devs Sonoya Mizuno (muza Garlanda, której najpierw dał ciało w Deus Ex, potem drugi plan w Anihilacji¸a w Devs obsadził ją w roli głównej) siada naprzeciwko Alisson Pill, by w dziwacznie nakręconej scenie rozmawiać o tym, czy nasze losy są predeterminowane czy też nie, to Garland oferuje nam jeden z najbardziej frustrujących momentów całego serialu.
Reżyser nakręcił kiedyś Ex Machinę, która w ciekawy sposób łączyła rozważania na temat posthumanizmu, płciowości, a przede wszystkim ludzkiej próżności. Choć żywych organizmów było w tamtym filmie niewiele, to jednak skupienie na kwestiach związanych z człowiekiem, jego uczuciowością i ambicjami pozwalało na silne połączenie emocjonalne z wydarzeniami na ekranie. Teraz Garland przemawia do widza, nomen omen, ex cathedra. Nie był on nigdy wybitnym pisarzem dialogów, a raczej pisarzem idei. W Devs to drugie zupełnie przeważyło: bohaterowie to raczej naczynia do przenoszenia i komunikowania różnych koncepcji, niż faktyczne, pogłębione charakterologicznie postaci z krwi i kości. Oprócz głównej bohaterki i wspomnianego wcześniej Forresta, czyli naukowca-biznesmena wyposażonego w jakieś backstory i mającego coś na szali w całej tej historii, to ze świecą szukać w Devs więcej, niż chodzących archetypów, i szkiców czegoś, co w rękach innego pisarza mogłoby się zamienić w zniuansowane charaktery.
Najboleśniej widać to w tych wszystkich ekspozycyjnych, repetytywnych i pozbawionych inspiracji dialogach. Postaci, w przeciwieństwie do Ex Machiny, nie są robotami, tylko prawdziwymi ludźmi. Ciężko jednak w to uwierzyć, bo androidalna Alicia Vikander w debiutanckim filmie Brytyjczyka miała więcej charyzmy i energii niż niemal wszystkie postaci tego serialu. Oprócz tego, Garland sięga czasami po sztampowe do bólu wątki, jak ten z rosyjskimi szpiegami kręcącymi się wokół amerykańskich badaczy. Liczne drobne elementy tego typu ściągają tę produkcję w dół i odciągają uwagę od innych rzeczy, które reżyserowi Ex Machiny wyszły.
Trzeba zaznaczyć, że Devs to serial na warunki telewizyjne bardzo radykalny formalnie. Powolne ujęcia, często inscenizowane niczym kadry gotowe do wystawienia w galerii sztuki, to zdecydowanie najmocniejszy punkt produkcji. Oprócz tej powolności zaskakuje muzyka, która jest typowym kociołkiem Panoramixa. Wrzucono do niej zarówno coś z repertuaru kościelnego, trochę łagodnego (i mniej łagodnego) plumkania na gitarach, a także zupełnie awangardowe asmrowe masowanie po uszach od Geoffa Barrowa i Bena Salisbury’ego. Całość jako koncept niepokorny sztywnym telewizyjnym ramom jest zupełnie hipnotyzującą propozycją. Oczywiście, wszystko to na kilometr trąci również zwyczajną pretensjonalnością, i mało jest w serialu zabiegów, które by to nadęcie próbowały jakoś przebić. Nawet Oferman, znany przecież głównie z roli w komediowym Parks and Recreations, jest tutaj wprasowany w tę sztywną konwencję.
Oprócz tego produkcja Garlanda jest naszpikowana wizualnymi ukłonami w stronę chrześcijańskiej symboliki, gdzie świetlna aureola dookoła głowy Nicka Ofermana to tylko jeden z wielu takich smaczków. Wszystkie takie zabiegi wyglądają trochę jak sygnały wysyłane z innego, odległego świata. Religia niespecjalnie przystaje do technologicznego pędu, który odbywa się w Dolinie Krzemowej. Stawianie znaku równości pomiędzy deweloperami (tytułowymi devs) a demiurgami to coś, co Garland już wcześniej w swojej twórczości czynił. Reżyser w tej tylko trochę odkrywczej paraleli bardzo się nuża i stale do niej nawiązuje, co gdzieś w okolicach czwartego odcinka staje się po prostu nudne. Broniąc jeszcze twórcy Anihilacji, to jego serial to kawał autorskiej, nietypowej wypowiedzi. Niestety jest to również dzieło, w którym pewne koncepty nie rozkwitły do końca, a stereotypowe zabiegi fabularne po prostu do ambicji tego twórcy powinny nie przystawać.
Ocena: 6/10