Oni, najnowsza premiera Teatru Polskiego we Wrocławiu, oparta na sztuce Witkacego, to niepełny, ale jednak triumf i swoista odtrutka na to, co spotkało mnie w Legnicy w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej podczas Hymnu narodowego Przemysława Wojcieszka.
Jeśli chce się wbijać szpile władzy, która unifikuje sztukę, pacyfikuje przejawy jej wolności, indywidualizm, wskazując na jej jedynie walor narodowościowy, to warto to robić właśnie poprzez Witkacego, a nie w drodze najbardziej tanich tricków stosowanych przez Wojcieszka. W Hymnie narodowym wszystko jest podawane człowiekowi nie na złotej tacy, a łopatą pod twarz ze słowami „Łykaj to, bo innego przekazuje nie będzie”. No i nie ma, bo Przemysław Wojcieszek, jak bywał reżyserem filmowym i teatralnym niezłym w przeszłości, tak teraz kompletnie zatracił się w swoim czarnobiałym świecie, bez metafor i niuansów. Hymn narodowy wygląda bowiem tak, jakby Wojcieszek uważał każdego widza za debila, któremu trzeba wszystko nazwać po imieniu, nad każdym i postawić nie kropkę, a wielką, dociśniętą kropę. Trzeba to zrobić, bo przecież głupi widz nie zrozumie o co chodzi. Otóż, panie Przemysławie, apeluję o nieco więcej wiary w polskiego teatralnego obserwatora. Naprawdę są wśród nas ludzie, którzy zrozumieją jak postaci nie nazwie się Krystyna P., Andrzej D. (Dupa czy Duda) czy Jarosław K. i nie „wyposaży” się ich w najbardziej charakterystyczne te postaci cechy. Naprawdę są wśród nas ludzie, którzy będą wiedzieli, że jak ktoś mówi A to jest od Kukiza, a jak B to od Korwina. Naprawdę jesteśmy tutaj – Ci, którzy protestują przeciwko z jednej strony wywalania wszystkiego kawę na ławę, z drugiej zaś przeciwko teatralnej nudzie, której nie można ukrócić wyjście z tej 2,5 godzinnej męczarni.
Tacy ludzie właśnie poszli na Onych – jedną z lepszych ostatnio premier Teatru Polskiego we Wrocławiu, opowiadającej historię dwójki ludzi, których wspólne życie zostaje przerwane przez nadejście Ich, czy jak kto woli Onych. Nikt do końca nie wie kim Oni są, wszyscy wiedzą, że mają decydujący wpływ na życie całej „reszty”. Spektakl Oskara Sadowskiego, początkowo irytujący, bo bardzo napuszony i poważnie siebie traktujący, mniej więcej w połowie przeradza się w świetną, abstrakcyjnie opowiedzianą rozprawę z ideami współczesnej władzy, która bezmyślnie (choć czy na pewno?) zjada wszystkie elementy życia ludzkiego, zaprowadzając swoje, nie do końca ustalone porządki. Ta opowieść, w której na szczęście pierwsze skrzypce gra Witkacy, a nie Sadowski jest efektowna, zniuansowana i łączy w sobie elementy komedii i dramatu. To największa zaleta tego spektaklu, który dzięki temu, że jest tak oczywisty w swoim nieoczywistym odniesieniu do współczesnej sytuacji w Polsce, powinien stać się faworytem wrocławskiej (a może nie tylko wrocławskiej) publiczności. Chociażby dlatego też, że Anna Ilczuk w końcu gra na deskach naszego teatru rolę na miarę swojego talentu – dzięki niej ta scena życie, dzięki niej nawet irytujący Adam Szczyszczaj jest tutaj do przełknięcia. Nie zapominam też o Halinie Rasiakównie, która jak zwykle kradnie sceny. Z kolei Oni bardzo skutecznie, ku mojej satysfakcji odebrali mi 90 minut, których nigdy mi nie odda Przemysław Wojcieszek.
MS