Choć stara marketingowa maksyma głosi, że nieważne jak o nas mówią, ważne by nie przekręcali nazwiska, to jednak szkoda że premiera „Pana T.” otoczona jest atmosferą sądowej afery o prawa autorskie. W wypadku filmu Marcina Krzyształowicza nawet nazwisko Leopolda Tyrmanda jest sugesytywnie zamienione na tytułową pojedynczą literę, a napisy początkowe informują widza, że historia ta nic wspólnego z biografią nie ma. Szkoda że ten spór gdzieś w tle premiery pobrzmiewa, zwłaszcza, że obok „Bożego Ciała” jest to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy polski film tego roku.
Od czasu decyzji o obraniu przez rząd azymutu na tworzenie kina historycznego i celebrującego polskie wartości nie doczekaliśmy się jeszcze filmu, który by te idee realizował w ciekawy sposób. Gdzieś na obrzeżach tych wysokobudżetowych ambicji polskie kino świetnie radzi sobie przede wszystkim w artystycznych niszach. Dzieło Krzyształowicza wpisuje się właśnie w taki wąziutki nurt pokrewny z ostatnimi projektami Pawła Pawlikowskiego. „Pan T.”, tak jak „Ida” oraz „Zimna Wojna”, opowiada o powojennej stalinowskiej Polsce. Wszystkie te filmy skupiają się na tych czasach, i korzystają z filmowych poetyk, jakie wówczas dominowały. Tak jak produkcje Pawlikowskiego utrzymane są w modernistycznym kluczu spod znaku np. Roberta Bressona, o tyle „film o Tyrmandzie, ale oficjalnie nie możemy mówić, że to o nim” czerpie garściami z noirowego dziedzictwa.[1]
Choć kino noir istniało w Polsce, to raczej jako ciekawostka, niźli prominentny, tłusty rozdział. Pomimo tego, że filmy pod hasłem „bo to zła kobieta była” z ekranów naszych kin nie znikają od jakichś trzydziestu lat, to wizualnie rzadko do tego gatunku nawiązujemy. Poza kinem milicyjnym i Czarnym Realizmem lat 50-tych i 60-tych, które tematycznie do tego nurtu nawiązywały, ze świecą takich filmów w polskiej kinematografii szukać (opieram się tu na eseju Magdaleny Kępnej-Pieniążek pt. Polskie adaptacje estetyki noir i neo-noir – rekonesans historyczny).
Pierwsza rzecz, na którą można zwrócić uwagę jest z pewnością konsekwentna i wysmakowana stylówa, jaką Krzyształowicz oferuje widzowi. Ciekawe, czarno-białe zdjęcia; stale obecne na nosie Pawła Wilczaka okulary przeciwsłoneczne, czy świetny jazzowy soundtrack (który mam wrażenie że czasami czerpał z motywu z „Suspirii” Dario Argento) pokazują, że reżyser sobie ten film bardzo konkretnie obmyślił. Jednocześnie, liczne są także ukłony w stronę czarnego filmu na poziomie narracji czy motywów, które się w niej przewijają. Mamy tutaj retrospekcje oraz bohatera prowadzącego za dnia życie przykładnego literata-korepetytora, a po nocach bikiniarza szukającego poczucia wolności w jazzowych „klubach na hasło”. Mamy wreszcie nieuchronną walkę z przeznaczeniem, z którym każdy z bohaterów musi się jakoś ostatecznie ułożyć.
Jedynym znaczącym odstępstwem od kina noir w filmie Krzyształowicza jest z pewnością brak femme fatale. W „Panu T.” to nie romans z kobietą, lecz z reżimem może doprowadzić do upadku bohatera. Centralny dla filmu jest bowiem typowy dla PRL-u konflikt pomiędzy marzeniami, a realiami, tym czego „młodzież chce”, a tym czego „chcemy, żeby młodzież chciała”, jak pada w filmie. Jako że ambicje literackie Pana T. nie wpisują się w socrealistyczne dogmaty, zaś na Bieruta wolałby nasikać, niż podać mu rękę, to pozostaje mu jedynie nonkonformistycznie utrzymywać się przy życiu za zestaw barowy siedem złotych sztuka w czymś, co przypomina trochę Massolit z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa.
W filmie twórcy „Pani z przedszkola” stylizacja Wilczaka jest ewidentnie inspirowana hollywoodzkimi gigantami aktorstwa z Humphreyem Bogartem na czele. Jednak postać Pana T. wydaje się być bardziej wyciągnięta z filmografii Jima Jarmuscha, czy wręcz po prostu być samym Jarmuschem. Protagonista skrywa się za ikonicznymi dla Tyrmanda okularami przeciwsłonecznymi, stając się chodzącą personifikacją „bycia spoko”. Mało w występie Wilczaka ekspresji, więcej tu takiej pomnikowej czy olewackiej pozy człowieka, który jest ponad wszystkimi otaczającymi go wydarzeniami.
Warto jednocześnie wspomnieć, że film nie tylko odkurza archaiczną konwencję kina noir, ale też kreuje konserwatywną wizję świata, wręcz wyjętą z lat pięćdziesiątych. Tak oto otrzymujemy Warszawę, w której każda kobieta chce się z głównym bohaterem przespać, zaś do SPATIFu chodzą sami mężczyźni-literaci. „Zbysiu” grany przez Jacka Braciaka wygląda podejrzanie podobnie do Zbigniewa Herbeta, więc szkoda, że reżyser nie postanowił odtworzyć choćby Agnieszki Osieckiej, czy innej z postaci kobiecych, które zaludniały przecież salony tamtego okresu. Choć Warszawa lat pięćdziesiątych jest wyraźnie w gruzach, to można by odnieść wrażenie, że w trakcie wojny umarli przede wszystkim nie mężczyźni, lecz wszystkie kobiety z namiastką wolnej woli.
I oczywiście można by ten zarzut wziąć w nawias, i stwierdzić, że trzeba taką noirową wizję świata brać z całym dobrodziejstwem inwentarza twierdząc, że „czarne kino było z założenia seksistowskie, więc nasz neonoir też taki musi być”. Wtedy pojawia się jednak ciekawe pytanie o to, dlaczego w ogóle reżyser zdecydował się skorzystać z tego archaicznego gatunku? Odpowiedź na nie może być zawiła, ale bear with me.
Krzyształowicz pokazuje, że jest typem reżysera, o których mówi się że myślą scenami. Twórca ma talent do tworzenia absurdalnych obrazów, i sprawnego operowania humorem i obscenicznością. Bo w „Panu T.” takich perełek zapadających w pamięć jest wiele, i żal je wszystkie tutaj odsłaniać. Jednak na pewno niewielu polskich twórców może się pochwalić tym, że w ich filmie przy jednym stole usiedli Jacek Fedorowicz, Kazimierz Kutz i Leszek Balcerowicz by rozmawiać o Parmenidesie i Baruchu Spinozie. Nie da się jednocześnie pominąć symbolizmu takiej sceny. Reżyser często sięga po zasłużone nazwiska, nie tylko sceny i teatru, ale i polityki jak pokazuje kazus Balcerowicza. Zaludnianie filmu taką galerią postaci niejako łączy świat „Pana T.” z czasami nam współczesnymi, jednocześnie legitymizując tę wizję przeszłości. Oto postaci z poprzedniej epoki, trochę niczym duchy (tak na marginesie, to i Wilczak jest w pewnym sensie duchem samego siebie powracającym na ekran po latach posuchy) przybywają z Warszawy AD 1953 do Polski z 2019 roku.
Krzyształowicz skupia się na głównym bohaterze, ale często też paranoicznie zmienia perspektywy, pokazując co dzieje się za oknem, ścianą czy drzwiami jego mieszkania. Pan T. zgodziłby się z Tadeuszeum Konwickim piszącym w „Małej Apokalipsie”, że to „papier jest nitrogliceryną współczesnego literata”. Właśnie ten buntowniczy potencjał jednostki, i próba zachowania indywidualizmu w świecie równającym wszystko do tej samej szaroburości wydaje się być centralnym motywem filmu. Ten flâneur, choć ubrany w eleganckie płaszcze i golfy, jest dla władzy jak granat przechadzający się po warszawskich ulicach. Jego niekwestionowany talent literacki nie może nigdzie znaleźć ujścia, a żadne wydawnictwo nie jest zainteresowane publikowaniem go. Mamy to więc do czynienia z typowym motywem artysty ciemiężonego, którego system redukuje do rangi zwykłego korepetytora z języka polskiego.
Jednocześnie, odbiciem Pana T. w krzywym zwierciadle byłaby postać Filaka (Sebastian Stankiewicz), czyli człowieka obdarzonego ambicjami, ale pozbawionego talentu, a więc idealnego materiału do zmanipulowania przez władzę. Gdy ci, jak teza i antyteza, przechadzają się razem po rozwalonej Warszawie, widać, kto z tego duetu ma w sobie pisarza. Filak jest postacią wręcz tragiczną, której poza niespełnionymi ambicjami pozostaje jedynie resztka przyzwoitości. To ważny choć nieefektowny bohater więc tym ważniejszy jest fakt, że to Stankiewicz, a nie Wilczak wyjechał z festiwalu w Gdyni ze Złotymi Lwami dla najlepszego aktora drugoplanowego.
Konwencja
noirowa zostaje złamana, gdy Krzyształowicz postanawia wchodzić do głowy
głównego bohatera, i przyjrzeć się snutym przez niego wizjom. A tam przecież
dzieją się rzeczy niewyobrażalne dla socrealistycznej wrażliwości – T.
fantazjuje o zamachowcach w maskach manekinów, o spiskach, buntach i wysadzaniu
dowodu i wyrazu przyjaźni. Reżyser prowadzi taki scenariuszowy taniec, w którym
wizualna monotonia czerni i bieli zderza się z chaosem opowiadanej historii. Być
może trochę ku przestrodze Pawlikowski i Krzyształowicz powracają do tych
ponurych lat 50-tych, przypominając nam ryzyka związane z próbami zaprzęgania
sztuki w celach politycznych – wiadomo, że z tego zawsze wyjdzie mezalians.
[1] Ironizuję sobie tutaj z tych sprzeczek prawnych, niemniej warto podkreślić, że Pan T. to nie Tyrmand, a co najmniej nie tylko Tyrmand, a raczej bohater everyman, emblematyczny, niesforny pisarz, któremu dokucza system. Sam Krzyształowicz w wywiadach kokietuje, i unika konkretnych odpowiedzi na temat tożsamości głównego bohatera.
Ocena: 8/10