W ramach świetnego cyklu Kinooptymizm, w Kinie Nowe Horyzonty można było obejrzeć Pride lub po polsku Dumnych i wściekłych – jeden z najlepszych, a dla mnie na pewno najważniejszych filmów LGBT+ w historii.
W dobie tzw. kampanii wyborczej w Polsce, politycy partii rządzącej prześcigali się w nazywaniu członków społeczności LGBT+ wyzwiskami najróżniejszej mocy. Pride świetnie pokazuje jak wyglądała sytuacja gejów i lesbijek w Wielkiej Brytanii w latach 80. a więc już prawie 40 lat temu. Jak to świadczy o naszym kraju, że jesteśmy w sprawach równouprawnienia i tolerancji w tym samym miejscu co oni wtedy albo jeszcze dalej? Jest to smutna, bardzo dojmująca konstatacja, wobec której nie sposób przejść obojętnie. Pokazywanie takich filmów, kręcenie filmów o podobnej tematyce jest w Polsce kluczowe i pozostaje mieć jedynie nadzieję, że bliżej im będzie właśnie do Pride niż chociażby do filmowych maszkar pokroju Wymazać siebie czy ostatniej nieudanej próby tematu w wykonaniu Xaviera Dolana. Rodzimi twórcy najpierw muszą nabrać jeszcze więcej odwagi, żeby za tematykę LGBT zabierać się częściej i bez obaw. Nie mam wątpliwości, że znajdą się u nas reżyserzy, którzy będą potrafili ten temat udźwignąć lepiej niż choćby Małgorzata Szumowska w swoim niezwykle tabloidowym W imię.
Ja jednak zupełnie nie o tym chciałem, choć uważam, że taka krótka refleksja na ogólny temat jest ważna. Jednak ważniejsze w tym artykule jest osobiste, moje podejście do Pride, który nie przypadkowo porównałem z Call me by your name czyli Tamtymi dniami, tamtymi nocami w reżyserii Luki Guadagnino. Śmieję się od jakiegoś czasu, że z filmem o parze kochanków, którzy poznają się na wakacjach w słonecznej Italii, przegrywam z kretesem. W jakim sensie? Ano w takim, że nigdy nie obejrzałem tego filmu bez uronienia choćby jednej łzy. Za każdym razem chwyta mnie w innym momencie – czy to podczas sceny pożegnania na dworcu, czy podczas sceny rozmowy z ojcem, czy podczas fenomenalnie wygranej emocjonalnie przez Timothee Chalamet ostatniej sekwencji przy kominku. Jakby się tak zastanowić, to podobnie mam z zaledwie kilkoma filmami – na pewno ze Stowarzyszeniem umarłych poetów, ale też właśnie i z Pride, który oglądałem wielokrotnie i nigdy nie jestem w stanie wytrzymać bez płaczu, najpóźniej przy scenie parady, ale zwykle już wcześniej, choćby przy okazji sekwencji piosenki w barze w walijskim miasteczku. Nie wiem do końca co się dzieje ze mną przy okazji tych kilku filmów, ale wydaje mi się, że głównie wynika to z pewnej więzi łączącej mnie niekoniecznie z bohaterem, ale może bardziej z doświadczeniem, przeżyciem. Powtarzane spotkania z tymi filmami nazywam porażkami oczywiście w sposób przekorny, bo są to dla mnie dzieła niezwykle ważne, które będę na pewno jeszcze oglądał wielokrotnie. Z Pride tak jest ze względu na ten inspirujący ruch społeczny, ale też ze względu na to z jaką empatią pokazani są bohaterowie, którzy poza tym, że zmieniali świat, to byli ludźmi z krwi i kości. Kochali, cierpieli, przeżywali wzloty i upadki. Każdy z nas pewnie chciałby żyć tak pełnią życia, jak oni.
Każdy z nas w innym celu ogląda filmy. Jak w zależności od nastroju robię to albo po to, żeby wyłączyć myślenie i pobudzić niekiedy najbardziej pierwotne zmysły, albo jednak żeby przeżyć pewnego rodzaju myślowe i uczuciowe catharsis. Pride, Call me by your name i kilka innych obrazów, włączam zdecydowanie z tego drugiego powodu i zawsze jestem zaskoczony z jakąś siłą i świeżością są w stanie na mnie wpłynąć. Niesamowita siła stoi za tymi filmami i właśnie dlatego o nich pamiętamy.