Wypuszczony do kin 10 lat temu “Zombieland”, mimo bycia raczej workiem z różnej jakości żartami, składał te klocki w pretekstową, ale dość składną fabułę. Dorzucał do tego garść barwnych postaci, sprawiając, że film może i nie dawał powodów do zachwytu, ale nie pozwalał się nudzić. Debiutujący właśnie sequel idzie podobną drogą i daje podobny efekt – nudzić nadal się nie można, chociaż zachwyt jest jeszcze mniejszy.
Minęło dziesięć lat od zarażenia pacjenta zero zmutowanym wirusem choroby dzikich krów. W tym czasie Columbus (Jesse Eisenberg), Wichita (Emma Stone), Tallahassee (Woody Harrelson) i Little Rock (Abigail Breslin) zdążyli już zupełnie przywyknąć do nowych warunków i stworzyć małą rodzinę. Jednak w pewnym momencie splot wydarzeń powoduje, że Little Rock postanawia odłączyć się od grupy, a jej miejsce w samochodzie zajmuje równie ładna, co pusta Madison. Rodzinka oczywiście rusza na poszukiwanie swojej najmłodszej członkini, przeżywając przy tym coraz to kolejne przygody.
Przywołany powyżej skrót fabularny nie ma jednak właściwie znaczenia – poszukiwanie Little Rock jest tylko fasadą, za którą kryje się półtorej godziny gagów, przerywanych czasami krwawą jatką. Nie byłoby w tym nic złego – dobre żarty nie są złe, to samo tyczy się efektownego dziesiątkowania zombie – gdyby tylko film nie był tak leniwy w rozwijaniu formuły pierwszej części. Każda nowa postać sprowadza się do jednego prostego archetypu i ani o centymetr nie wychodzi poza swoje standardowe komediowe ramy. Ubrana na różowo blondynka? Oczywiście głupia jak but. Hindus-pacyfista? Lubi zapalić jointa i gra na gitarze piosenki Boba Dylana. Sobowtóry Columbusa i Tallahassee’go? Co za zaskoczenie, zachowują się identycznie jak oryginały! Również od strony świata przedstawionego nie dostajemy wielu atrakcji. Film sygnalizuje, jakoby taką miały stanowić nowe rodzaje zombie, dając nadzieję na urozmaicenie akcji. Problem w tym, że sprowadzają się one do nudnych “głupich zombiaków”, “sprytnych zombiaków” i “cichych zombiaków”. Zresztą monstra te i tak prawie nie pojawiają się na ekranie – przez większość filmu przeciwnikami bohaterów są „silniejsze-i-bardziej-wytrzymałe zombie”, będące już chyba szczytem światotwórczego lenistwa.
W takiej sytuacji ciężar filmu spoczywa więc na bohaterach znanych z pierwszego “Zombieland”. Nie są to może najbardziej oryginalne postaci w historii kina, ale łatwo je polubić i na pewno nie można odmówić im charakteru. Duża w tym zasługa obsady, potrafiącej włożyć w swoje kreacje tyle energii, że na bohaterów patrzy się z niekłamaną przyjemnością, mimo że są chodzącymi kliszami. Na pochwałę zasługuje w szczególności Woody Harrelson, który władował w swoją kreację tyle charyzmy, iż każde słowo płynące z ust granego przez niego Tallahassee’go daje prawdziwą satysfakcję. Szkoda tylko, że aktorów ogranicza wtórny względem pierwszego “Zombieland” scenariusz, który niemal zupełnie nie rozwija postaci. Nie psuje to może seansu, ale po pewnym czasie zaczyna zwyczajnie nudzić. W końcu ile można otrzymywać żartów o twardych dziewuchach, mięśniakach o łagodnych sercach i tchórzliwych nerdach?
Oczywiście, nie jest tak, że film jest zupełnie nieudany – przez fabułę płynie się bez bólu, pojawia się jedna naprawdę świetnie nakręcona scena walki, a niektóre żarty bywają szczerze zabawne. Szkoda tylko, że giną w natłoku tych miernych, tak, że w tym momencie dużo łatwiej mi przywołać z pamięci przykład gagu słabego lub przeciętnego, niż naprawdę dobrego. Taka statystyka niestety pogrąża “Zombieland: kulki w łeb”, który może nie jest filmem złym, jednak zupełnie niepotrzebnym.
Ocena: 4/10