Do niedawna nie byłem wielkim fanem „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Właściwie do tego dnia, w którym wszedłem do sali obejrzeć „Doktora Sen” (Sna? Sena? – cholera wie jak to powinno się odmieniać lub nie odmieniać.) Od tego momentu uważam film Kubricka za dzieło wiekopomne z dwóch podstawowych powodów:
- Dlatego, że w przeciwieństwie do sequela ma sobie coś absolutnie niezapomnianego i kluczowego – filmową klasę, pokazującą jak wielkim artystą był Stanley Kubrick, mimo niektórych potknięć.
- Żeby zrobić na złość Stephenowi Kingowi, który uważa ten filmowy półprodukt za wreszcie takie „Lśnienie”, jak chciał otrzymać od Kubricka.
Ciekawe, że tak różne ma zdanie King o tych dwóch filmach, kiedy „Doktor Sen” jest jednym wielkim fan servicem dla ludzi, którzy kochają…adaptację Kubricka.
Mike Flanagan musiał się zmierzyć z legendą i poległ. King mu, przynajmniej z tego co wiem, pomógł średnio, bo „Doktor Sen” jest uważany za jedną z gorszych jego książek ostatnich lat. Jeśli film jest choćby bliski oryginałowi, to zaczyna być to oczywiste.
King zrobił z „Lśnieniem” to, co George Lucas z tajemnicą mocy – opowiedział nam co tym lśnieniem jest, kto je ma i co mają z tym wspólnego midichloriany 😉 Śmieję się oczywiście, ale trochę właśnie tak wygląda otwierający fragment tego filmu – jak opowieść Qui Gon Jina o tym, czy jest moc. Głupio brzmiało tłumaczenie Lucasa. Równie głupio wypada to u Kinga.
King, idąc za przykładem swojego nieco bogatszego (chyba?) kolegi, idzie z tematem dalej i tworzy swoje Mroczne Widmo. Jest tutaj młoda bohaterka, która okazuje się być „tą wybraną”. Jest jej nauczyciel, Danny Torrence (jedna z najsłabszych ról w karierze Ewana MCgregora), który być może (nie uprzedzajmy faktów, może King jednak szykuje niespodziankę) będzie musiał poświecić się dla sprawy. Są też Ci źli – ni to wampiry, ni to nieokreślone stwory, które starzeją się, ale jednak nie, ponoć mają wpływy, ale jednak jeżdżą camperami po lesie. Dowodzi nimi Rebecca Ferguson, która jest bodaj jedynym naprawdę mocnym punktem tego „dzieła”. Długo nie dochodzi do konfrontacji, aż w końcu następuje starcie w opuszczonym hotelu z „Lśnienia” – trochę jak bitwa w pałacu Amidali na Naboo. Możemy liczyć na sukces, ale pewnie będą jakieś ofiary…a może jednak nas czymś zaskoczy mistrz literackiego suspensu. Otóż nie…
Mike Flanagan umie w horrory – pokazał to zarówno w kinie, jak i w telewizji. Tutaj jednak mu się nie udało, bardzo mocno mu się nie udało. „Doktor Sen” udaje dramat psychologiczny, ale jest z tym kontekście nudny i kompletnie niewiarygodny. Nawet nie stara się udawać horroru, bo strachu to w nim nie uświadczymy nawet przez 15 sekund. Czym więc jest ta poczwara? No właśnie tym, czym ją określiłem. I czymś, na co naprawdę nie warto iść do kina.