Lichy to reżyser, co dobrą powieść psuje, parafrazując polskie przysłowie o kruku wypuszczającym swą zdobycz. Niestety, ale Vaclav Marhoul połamał skrzydełka Malowanemu Ptakowi. Z powieści Jerzego Kosińskiego, owszem brutalnej, ale przede wszystkim z wyrazistym motywem, bohaterami oraz antywojennymi metaforami pozostało jedynie owe okrucieństwo – chociaż nawet to potraktowane powierzchownie – oraz epizodyczna struktura, której mariaż z pustką pozostałą po usunięciu wymienionych wyżej zalet materiału źródłowego okazuje się totalną klapą.
Debiut filmu na festiwalu w Wenecji oraz pierwsze reakcje zwróciły uwagę wielu par oczu w jego kierunku. Imprezy tego typu rządzą się swoimi prawami i ciężko potraktować donosy na temat oburzonych ludzi wychodzących z sal kinowych, inaczej niż jako świetną reklamę dla czeskiej produkcji. Część pozytywnych recenzji kazała się zastanawiać czy przypadkiem nie mamy do czynienia z wyjątkowej jakości kinem, lecz szkalowanym przez nader wrażliwą część widowni, tak bardzo wokalnej w dzisiejszej kulturze. Nic bardziej mylnego. Kilka pochlebnych opinii nie czynią wiosny.
Podobno tam, gdzie ścierwo, kruki się gromadzą. W nowym obrazie Marhoula pojawiają się kruki. Przypadek? Mam problem z odczytaniem wizji naszego południowego sąsiada i z pełną świadomością odrębności medium i zasad, którymi się kieruje, chciałbym odnieść się jednak do materiału adaptowanego, żeby nakreślić jak jednocześnie oba teksty są bardzo podobne i odmienne. Książka Kosińskiego jest bardzo epizodyczna. Jej lektura może momentami sprawiać wrażenie nieuporządkowanych chronologicznie fragmentów, które śmiało sprawdziłyby się w formacie hipertekstualnym. W tym wymiarze adaptacja filmowa jest wiernym odwzorowaniem, co samo w sobie niczego jeszcze nie implikuje, ale przy nawarstwianiu się kolejnych wad doprowadza do katastrofy. Szkopuł nie tkwi zatem w konstrukcji jako takiej, wykorzystywanej przecież w kinie – wymieńmy chociażby produkcje tegoroczne jak It Must Be Heaven, About Endlessness, w pewnym stopniu Synonyms.
Ptak może i lata wysoko, ale pożywienie znajduje na ziemi. Pożywieniem dla filmu o tej strukturze winni być bohaterowie drugoplanowi, którzy uatrakcyjniają kolejne przystanki w podróży i motyw przewodni, którego finalna emfaza odpłaci się widzowi za jego cierpliwość. W Malowanym Ptaku nie ma ani jednego, ani drugiego. Postaci nie są nawet jednowymiarowe. Są półwymiarowe i rzadko kiedy widocznie oddziałują na głównego bohatera. Mały, biedny chłopczyk przemierza samotnie bliżej nieokreślone słowiańskie ziemie, snując marzenia o spotkaniu z rodzicami, ale mając zawsze jasno wytyczony cel – przetrwać. Na swojej drodze spotyka wiele nieprzychylnych mu osób, wytykających go palcami, atakujących go czy wręcz przerażonych na widok demonicznego pomiotu. Trafia też na ludzi, którzy przynajmniej w powieści wywierają ogromny wpływ na budowę jego charakteru. Nazistowski generał, katolicki ksiądz, radziecki snajper, pierwsza kochanka – wszyscy oni mają wpływ na finalną przemianę dziecka. Wpływ i przemiana, których po seansie filmu stwierdzić nie można.
Co tak naprawdę oznacza tytuł powieści Kosińskiego, czym jest ten malowany ptak? To jakaś zabawka? Po co ktoś miałby malować żywego ptaka? Epizodowi wyjaśniającemu genezę tego sformułowania akurat mam do zarzucenia najmniej i wcale nie jest to spowodowane sympatią do Lecha Dyblika, który pełni w nim ważną rolę. Grana przez polskiego aktora postać łapie dzikie ptaki – z handlu nimi utrzymuje siebie oraz wziętego pod opiekę przybłędę. Czasem dla rozrywki wybiera jedno ze zwierząt, nakłada jasną farbę na piórka jego skrzydeł, a kiedy nadlatuje grupa gatunkowych pobratymców, wypuszcza go z dłoni ku niebu. Pozorna wolność i wyrwanie się z klatki kończy się fatalnie. Rodzina nie rozpoznaje w nim jednego z nich i atakuje intruza, by ten po chwili opadł bezradnie na ziemię. Niewiele różni bestialskie, choć instynktowne zachowanie ptaków od reakcji ludzi na widok chłopca, którego cygańsko-żydowska uroda stanowi wystarczający powód do dyskryminacji. Ten motyw powraca w jeszcze głębszym wymiarze pod koniec historii. Historii powieści, bowiem Marhoul kompletnie inny finał wyssał z palca i nie powinno być żadnym tabu poruszenie tego tematu. Chłopiec ostatecznie trafia do rodziców i role się odwracają. Farba, którą była rzeczywistość wojenna na stałe zmieniła kolor jego skóry i nie potrafi odnaleźć się w czasie pokoju.
Wracając do formy filmowej, czeski film mógłby wyjść z tych zmian merytorycznych cało, gdyby nie obsesyjna chęć zachowania epizodycznej struktury. Efektem jest niepotrzebnie rozdmuchany i trwający 169 minut wojenny dramat, który skacze od sytuacji do sytuacji, ale nigdzie nie zostaje na tyle długo, żeby stworzyć interesujące środowisko akcji i dorzucić cegiełkę w budowie swojego bohatera. Scenariuszowi brakuje organiczności. Adaptacje potrafią być krępujące i rzadko kiedy udaje się przełożyć tekst literacki na audiowizualny w skali 1:1. Lepszym wyborem byłoby pozbycie się całkowicie jakiegoś fragmentu w celu bliższego przyjrzenia się innym. Tym rwanym ruchom narracyjnym odpowiada też niestety montaż. Zdjęcia Vladimira Smutnego są przepiękne – owszem, ale większa cierpliwość w ich prezentacji byłaby wskazana.
Obrazy śmierci, morderstw, gwałtu, pedofilii, zoofilii pojawiają się w filmie. Zostań w domu, jeśli wiesz, że nie jesteś w stanie ich znieść. Dla osób na krawędzi lub zaznajomionych z lekturą książki podpowiedzią może być fakt, iż zaserwowane przez twórców filmu obrazy pod względem brutalności, zgorszenia i okrucieństwa są niczym w porównaniu do opisów, którymi posłużył się Jerzy Kosiński.
Interesującym światotwórczym zabiegiem Vaclava Marhoula było posłużenie się zmyślonym językiem, który powstał w wyniku scalenia kilku dialektów słowiańskich. Taki internacjonalizm lingwistyczny jest uzasadniony, ponieważ jedynymi granicami określającymi położenie geograficzne są uprzedzenia społeczne i religijne oraz ruchy armii radzieckiej i nazistowskiej.
Chciałem napisać pozytywną recenzję Malowanego Ptaka. Kiedy tak myślałem o niedzieli, w sobotę mi jednak łeb ucięli.
Ocena: 4/10