Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn) są o niebo lepszym filmem od Legionu Samobójców, bo można je w ogóle nazwać mianem filmu, który ma fabułę składającą się z ekspozycji, rozwinięcia i zakończenia. Nie oznacza to jednak, że są filmem dobrym. Nie są nawet filmem przyzwoitym. Choć poprzeczka była zawieszona bardzo nisko przez obraz Davida Ayera, to dzieło Cathy Yan niespecjalnie podnosi ją wyżej. To chaotyczna opowieść, nie tylko na poziomie samego scenariusza, ale przede wszystkim w kontekście jego „emancypacyjnych” ambicji. Bardzo szybko można zorientować się z jak frustrująco wielu stereotypów posklejany jest ten obraz tylko pozornej kobiecej utopii.
Trzeba od razu zaznaczyć, że najnowsza produkcja ze stajni DC ma tyle wspólnego z feminizmem co ja ze związkiem stoczniowców w Gdańsku. To typowo korporacyjny produkt, który pod płaszczykiem progresywności przemyca przestarzałe idee. Ironicznym jest, żeby piewczynią tego feminizmu i girl poweru tak nachalnie reklamowanego przed premierą filmu miała być akurat Harley Quinn w wykonaniu Margot Robbie. Aktorka sama przyznawała, że jest podekscytowana tym, że przy Ptakach Nocy… pracują kobiety, więc jej kreacja nie będzie musiała być tak „male-gazey”. Nawiązywała tą wypowiedzią do Legionu Samobójców, gdzie grana przez nią bohaterka była bardzo skąpo ubrana przez większą część filmu. Niby było to w brane w samoświadomy nawias przez reżysera, niemniej mi osobiście przypominało to sceny rodem z Barbarelli z Jane Fondą.
David Ayer kilkukrotne stosował tego typu zabiegi w swoim filmie. Choćby w scenie, gdzie Robbie rozbiera się z więziennego stroju, by nagle stać w przykrótkim podkoszulku i spodenkach podkreślających jej szczupłą figurę. I tak, ta scena zostaje przewrotnie obrócona w gag, w którym okazuje się że kilkudziesięciu facetów otaczających antyheroinę się na nią gapi. Nie wprost widz również zostaje na tym podglądactwie przyłapany, co podkreśla nasz współudział w uwiecznianiu kultury „męskiego spojrzenia”. Niemniej feministyczna polityka Legionu Samobójców ma bardzo krótkie nogi, bowiem w późniejszych scenach Harley Quinn dalej paraduje w skąpym stroju, który na dodatek w pewnym momencie zostaje zroszony przez wodę by dopełnić tej prostej fantazji. Bohaterka grana przez Robbie pozostawała więc dalej obiektem spojrzeń, nawet jeżeli samoświadomym.
W Ptakach nocy… kostiumy faktycznie w mniejszym stopniu koncentrują się na uwydatnianiu figury Margot Robbie, a w większym na tworzeniu spójnego charakteru jej postaci. Nawiązując do tytułu, Harley Quinn jest zdecydowanie kolorowym ptakiem, i każda scena, w której bohaterka się pojawia zostaje przez nią zdominowana. Sam występ aktorki wydał mi się kompletnie przeszarżowany, i jej kreacja to jedno wielkie odrzucająco-irytujące przeciąganie struny. To, co w Legionie Samobójców już balansowało na granicy pomiędzy charyzmą a autoparodią w Ptakach nocy… zdecydowanie popada w tą drugą kategorię. Być może są ludzie, dla których będzie to gra przekonująca, niemniej dla mnie ta rozedrgana jazda na jednej nucie przez półtorej godziny była kompletnie wyczerpująca. Przez taką strategię film wywala się już na pierwszym płotku, a więc stworzeniu wiarygodnej protagonistki, której widz będzie kibicował.
Jeśli Gotham w filmie Yan jest wielobarwne (bardzo dobre zdjęcia stałego współpracownika Aronofsky’ego, Matthew Libatique’a), to sam obraz świata i ludzi zamieszkujących go jest w oku reżyserki bardzo czarno-biały. Ptaki Nocy… zbudowane są na prostackiej dychotomii pomiędzy poprawnymi politycznie postaciami, a tymi, które wychodzą poza ten kanon. Wrogowie Harley Quinn to banda stereotypowych, toksycznych facetów. Wszyscy są równie obrzydliwie pewni siebie, nieogoleni i spoceni, wyglądający jak członkowie gangu Hell’s Angels, ociekają patriarchatem i tylko czekają, by zrobić coś, o czym każdy mężczyzna marzy (wg obrazu wykreowanego w filmie): zabić tytułową bohaterkę. Emancypacyjna wizja prezentowana w Ptakach Nocy… polega na tym, że protagonistka jak i jej towarzyszki są świetne w obracaniu wektora przemocy w stronę tych, którzy są zazwyczaj oprawcami. To kobiety tutaj rozdają kopniaki w jaja, łamią kości i mordują przy użyciu najbardziej wymyślnych broni. Reżyserka nie ma żadnych hamulców w ukazywaniu niekomfortowej przemocy w slow motion. Dzięki temu w scenie w której Harley Quinn łamie kijem bejsbolowym dwie kończyny przeciwnika czas zwalnia, żebyśmy mogli przyjrzeć się owemu łamaniu w szczególe. Ta przedziwna pornografia przemocy będzie za mną chodzić jeszcze przez kilka dni po seansie.
Jednak jak na film próbujący być inkluzywnym, to wiele osób może się z tej utopijnej wizji poczuć wykluczone. Po pierwsze, w filmie dostajemy trzy gagi w których wyśmiewane są dania różnych narodów. Niby typowa rzecz, ale warto się jej przyjrzeć bliżej. Najpierw dostaje się Ormianinowi, którego kanapki są pyszne dlatego, że są w nich włosy z jego rąk, albo też ze względu na przeterminowany o pół roku ser. Dalej: w tajwańskiej restauracji Harley Quinn zamawia zawsze to samo danie nr 32. Szybko następuje zbliżenie na menu i coś, co nazywa się „Mongolian Beef” – typowo orientalistyczny zabieg w amerykańskim kinie, gdzie kraje Azji mieszają się w jedną, pozbawioną kształtu pulpę. Protagonistka uwielbia tam jeść, ale tylko z podwójną porcją chili żeby zabić smak. W finale następuje coś co w kinie komediowym nazwalibyśmy topperem. Bohaterki zamawiają burrito, co Harley Quinn kwituje stwierdzeniem, że nareszcie jedna z nich będzie musiała pójść do toalety (wchodzenie w szczegóły tego wymagałoby ode mnie spoilerowania). W świecie Ptaków nocy… jeśli coś nie mieści się w kanonie burgerów i zamerykanizowanej pizzy, to zostaje sportretowane w niemal ksenofobicznym tonie. Jeśli jesz u Ormianina licz się z włosami, Tajwańczyk po prostu gotować nie umie, a po kuchni meksykańskiej cię zwyczajnie zesra, używając zbrutalizowanego języka bohaterek. Jakim cudem żart o Polakach i wódce nie znalazł się w filmie pozostanie chyba tylko słodką tajemnicą reżyserki.
Przykład z gagami o kuchni jest tylko pomniejszą ilustracją większego problemu związanego z wybiórczością Ptaków nocy… Najważniejsze dla wymowy filmu są jednak kwestie związane z seksualnością i reprezentacją kobiecego ciała na ekranie. Trzeba od razu zaznaczyć, że w filmie DC feminizm kończy się w momencie, w którym trzeba wejść na wagę. Obraz ten ideologicznie tkwi chyba dalej w pierwszej fali i ruchach sufrażystek. Wyzwolenie tutaj polega właśnie na tym, że kobiety mogą grać według swoich zasad i walczyć o swoją emancypację za pomocą wspomnianego już kopniaka w jaja. Wszystko to jest fajnym pomysłem, który oczywiście otwiera Yan furtkę do inscenizacji wielu fantastycznych scen akcji. Niemniej film niejako popada w samozadowolenie, nie poruszając tematów naprawdę ważnych i aktualnych. Po tym, jak bohaterki wychodzą z przysłowiowej kuchni i zaczynają walczyć o swoje, nie następuje refleksja nad rzeczami, którymi zajmuje się na przykład współczesny ruch body positivity. Tej kobiecej rewolucji przewodzi przecież Harley Quinn grana przez Margot Robbie, a więc aktorkę wpisującą się w każdy kanon i ideał urody w zachodniej cywilizacji. Nie ma tutaj żadnej postaci granej przez kogoś plus size, i w ogóle nie za bardzo wchodzi się tutaj w dialog z rygorem, jaki normy społeczne nakładają na ciała, nie tylko kobiet.
Na obronę filmu trzeba mu oddać, że w kwestii „męskiego spojrzenia” skierowanego w stronę Harley Quinn robi dosyć sporo. Przede wszystkim, kamera skupiona jest na tym, co bohaterka robi, a nie jak atrakcyjnie wygląda w trakcie. Ta zmiana jest naprawdę ważna, niemniej to nie do końca zadziała jako odkupienie dla bardziej problematycznych aspektów Ptaków nocy. Najbardziej można filmowi zarzucić to, że nawiązuje więc do różnych idei, ale nie odważa się w radykalny sposób ich prezentować. Na deser zostawiłem sobie najdziwniejszy przypadek
Oczywiście w filmie wszyscy mężczyźni są okrutni i seksistowscy, jednak na ich czele stoi postać, której negatywne cechy są pociągnięte do maksimum. Roman Sionis grany przez Ewana McGregora to antagonista jakich w kinie wielu. Do końca nie wiemy, o co mu chodzi, poza tym że lubi władzę i pieniądze. Jego motywacje są obraźliwie wręcz sztampowe, i z jego charakteryzacji co rusz spoziera w stronę widza pustka. To tak papierowa postać, że trzeba jej nadać jakąś cechę, która go choć trochę wyróżni… Dlatego Sionis jest kodowany przez film jako gej. Piszę „kodowany”, bo oczywiście korporacyjna cenzura nie pozwala na ukazanie relacji Sionisa z jego podwładnym Victorem Zsazsem granym przez Chrisa Messinę. Jednak wszystko na ekranie krzyczy do widza, że dwójka złoli jest w istocie homoseksualistami. Od ich ubioru, poprzez kampowe zachowanie aż po skórzaną maskę, którą Sionis w pewnym momencie zakłada ma nam sugerować, jakiej seksualności jest ta postać.Owszem, bohater znany jest również pod pseudonimem Black Mask, jednak dlaczego jego maska miałaby wyglądać jak rekwizyt wyciągnięty z berlińskiego Berghain?
Jeśli w mitologii politycznej poprawności jest bohater, który uosabia sobą negację tej ideologii, to jest nim właśnie Roman Sionis. To taki gej wyklęty, którego słabość do przemocy, seksizm, klasizm, rasizm i wręcz kolonialne zapędy (ściany jego mieszkania zdobione są przez maski licznych plemion, a jego opinia o Demokratycznej Republice Konga sprowadza się do tego, że jest brudne) mają nas jednoznacznie przekonać do tego, że z Sionisem się nie sympatyzuje. Antagonista nienawidzi Harley Quinn, bo, jak się dodatkowo dowiadujemy z jednego z najbardziej wysilonych żartów, ta chce głosować na Berniego Sandersa. To taka postać składająca się z miliona łatek i metek, ale bez żadnej faktycznej historii, która umożliwiłaby nam zrozumienie jego motywacji.
Sam topos kodowania antagonisty jako homoseksualisty jest stary jak świat (tutaj na ten temat więcej: https://www.pride.com/geek/2020/2/05/10-queer-coded-gay-villains-our-childhood#media-gallery-media-10). Specjalizują się w tym stare filmy Disneya, ale znamy to na przykład również z Batmana Forever (Ed Nygma/The Riddler grany przez Jima Carreya to personifikacja kampu). Mechanizm jest prosty – by podkreślić „zło” będące inherentną cechą czarnego charakteru będziemy kodować go jako homoseksualistę, albo jeszcze, o zgrozo, seksualnego dewianta (kilka scen sugeruje, że Sionisa interesuje BDSM). W ten sposób spleciemy dwie pogłoski i wykonamy za widza całą robotę. Już nie trzeba się zastanawiać nad tym, czy bohaterowi kibicujemy, czy też nie – przecież jest spaczonym gejem!
Trudno oczekiwać od filmów komercyjnych, które praktycznie z taśmy produkcyjnej trafiają do kin, by mierzyły się ze współczesną polityką i obyczajami w sposób odważny. Od rozsadzania konserwatywnego myślenia są dzieła o mniejszych kalibrach, które nie muszą kalkulować, na ile mogą sobie pozwolić, by dalej na siebie zarobić. Niemniej nie można też takim blockbusterom wszystkiego odpuszczać i pozwalać na to, by używały haseł o emancypacji, gdy ich jedynym celem jest tak naprawdę wykorzystanie ich w celach marketingowych.
Ocena: 4/10