Yorgos Lanthimos jest oryginałem – nikt temu nie zaprzeczy. Bywał bardzo brutalny jak w Kle, szalony w Alpach, znowu brutalny, ale tym razem emocjonalnie w Zabójstwie świętego jelenia. Teraz jest zabawny i wielu by powiedziało, że nazbyt mainstreamowy. Jednak ja na to odpowiadam tak: jeśli Faworyta to mainstream, to chcę takiego mainstreamu więcej. Choć i tak będzie się upierał, że mamy bardziej do czynienia z kinem artystycznym. Lub inaczej: z artyzmem w czystej postaci.
Faworyta to najlepszy film roku. Na tym mogłaby się zakończyć ta recenzja. Ale może jednak warto opowiedzieć dlaczego. Dlatego, że Lanthimos pozostając twórcą całkowicie niezależnym, stał się też w końcu opowiadaczem historii, z którą wielu będzie się w stanie zaangażować. Zaangażować emocjonalnie, co było dotychczas chyba jednym z jego większych problemów. Jego chirurgia reżyserska stała bowiem w sprzeczności z realnym emocjami. Często traktował aktorów jak kukiełki do poukładania w fabule, nierzadko odbierał im swobodę tworzenia samodzielnych postaci – wszystko to wielce szanuję, bo świadczy to o oryginalności twórcy, jego samodzielności i unikalnym podejściu do X muzy. Jednak tym samym Lanthimos odbierał sobie niekiedy duży kawałek publiczności. Faworytą na tę publiczność się otwiera, pozostając wiernym sobie. Swoim dziwnym zagrywkom narracyjnym, swojemu pomysłowi na operatorkę (Robbie Ryan robi tu robotę genialną!). Także swojej tematyce – nikt chyba we współczesnym kinie tak dobrze nie pokazuje konfliktu.
Ten w Faworycie jest oparty na trzech niesłychanych osobowościach – królowej Anny (kreacja roku Olivii Colman), lady Marlborough (Rachel Weisz) i Abigail (najlepsza w rola w karierze Emmy Stone). Kobiety walczą o władzę, wpływy, ale nie tylko o to. Prawdziwa rywalizacja odbywa się na poziomie personalnym i jej głównym podłożem jest…miłość. Każda z nich pojmuje ją inaczej. W najbardziej ludzki sposób chyba Sarah grana genialnie przez Weisz, która wie, że z tego uczucia wypływać muszą nie tylko ckliwe i łatwe pochwały, ale też szczere, wynikające z przywiązania uwagi. Abigail traktuje miłość instrumentalnie – rozkochuje w sobie praktycznie kogokolwiek napotka na swej drodze. Najbardziej w tym uczuciu zagubiona jest zmęczona życiem, rozhisteryzowana królowa. Nie mam słów, aby opisać tę rolę Olivii Colman, żeby nie zabrzmieć zbyt pretensjonalnie. Powiem tyle: nie zobaczycie lepszej aktorskiej roli w tym roku. Tyle.
Nie zobaczycie też lepiej skonstruowanego, pełnego, zrealizowanego od A do Z filmu. W tym kontekście można byłoby go nazwać kinem totalnym, w którym zgadza się wszystko, od ustawienia scenografii, przez zdjęcia, dobór muzyki, po samo filmowe mięso: emocje, rozłożenie akcentów, dialogi, w których nie usłyszycie nawet minimalnego fałszu. Co za film!
Ocena: 10/10