Były czasy kiedy Ken Loach pozostawał reżyserem z jednoznacznie określoną linią polityczną, ale jednak udawało mu się robić kino zupełnie niereakcyjne, bardziej unikalne tematycznie, z większym oddechem komediowym czy gatunkowym, a z mniejszym zacięciem aktywisty. Ostatnie dwa jego obrazy pokazują, że chyba jednak ta druga droga została obrana na dobre (jeśli wierzyć to także zakończyła się, bo Loach ma ponoć nic już więcej nie kręcić). Najpierw nagrodzony Złotą Palmą znakomity Ja, Daniel Blake, a teraz Nie ma nas w domu. Czy ta droga mi się podoba? Powiem rzecz być może wybitnie niepopularną – tak, bardzo.
Choć nie wiem, czy w kontekście Nie ma nas w domu podoba jest dobrze dobranym słowem, bo jest to film absolutnie wstrząsający, nie zostawiający złudzeń czy choć grama nadziei, że w życiu coś może się udać.
Pewnie wielu z czytających złapie się teraz za głowę i stwierdzi, że przynajmniej w zakończeniu Loach przeszarżował. Jednak dla mnie ten finał Nie ma nas w domu jest jedną z najbardziej dojmujących scen w kinie 2019. Nie dlatego, że Loach jakoś szczególnie trafnie diagnozuje problem, bo robi to przez cały film dużo mocniej i lepie. Dlatego jednak, że jest w tej scenie ten strzał w tył głowy, uderzenie obuchem, którego chyba aktualnie funkcjonujące społeczeństwo nie tylko w Wielkiej Brytanii potrzebuje – niby wszyscy wiemy, że są ludzie żyjący od 1go do 1go. Niby wiemy, że rozwarstwienie społeczne zmusza ludzi do podejmowania bardzo trudnych, niekiedy moralnie niewybaczalnych decyzji. A jednak, i piszący te słowa zalicza się do tej grupy, robimy w tych sprawach bardzo niewiele.
Żeby nie było, Nie ma nas w domu to nie tylko polityczna agitka – to też bardzo dobrze wyreżyserowany, smutny, poruszający dramat ze świetnie dobraną obsadą mniej znanych aktorów, którzy zapewne po tym filmie gwiazdami nie zostaną. Szkoda, bo grają wybornie. Koniecznie do nadrobienia!