Gdy dojrzały twórca bierze się za kręcenie filmu o współczesnej młodzieży, w mojej głowie zapala się natychmiastowo czerwona lampka sceptycyzmu. Bardzo często różnica wiekowa, protekcjonalny bądź mentorski stosunek oraz moralizatorski ton prowadzą do niezgrabnych reżyserskich kazań, w których jakże bolesny okazuje się brak zrozumienia własnych bohaterów. Przekonali się o tym Harmony Korine kręcąc Spring Breakers, czy Larry Clark przy The Smell of Us. Obawiałem się, że do tego grona dołączy Andrea Arnold, czyli jedno z najgłośniejszych kobiecych nazwisk dzisiejszego arthouse’u. Jej American Honey otrzymał Nagrodę Jury na festiwalu w Cannes (tak jak jej poprzednie Fish Tank oraz Red Road), przypieczętowując jej solidną pozycję wśród europejskich reżyserów. Teraz trafia na ekrany polskich kin.
Jej American Honey stanowi próbę pokoleniowego porozumienia, w którym 55-letnia Arnold wskoczyła w stanie Oklahoma do busa z grupą nastolatków, i wybrała się w podróż w nieznane. Reżyserce udaje się uniknąć błędów Clarka czy Korine’a ponieważ w jej samochodzie wszyscy pasażerowie traktowani są na równi. Brytyjka siada w samym tyle pojazdu, niejako ustępując miejsca na scenie swoim bohaterom. Sceny są półimprowizowane (aktorzy podobno dostawali pojedyncze strony scenariusza, żeby odkrywali historię na bieżąco), przez co aktorzy mają możliwość nieskrępowanej ekspresji. Dzięki obserwacyjnemu i bezinwazyjnemu stylowi udaje jej się uniknąć wspomnianego wyżej moralizatorskiego tonu.
Star (debiutująca Sasha Lane) mieszka ze swoim ojczymem gdzieś w sercu Stanów Zjednoczonych. Otwierający kadr ukazuje ją wygrzebującą ze śmieci kurczaka, co wprost mówi widzowi, że nie ma tu do czynienia z z wyidealizowanym obrazem Ameryki, lecz raczej z jej mniej fotogeniczną stroną. Bohaterka natrafia w supermarkecie na Jake’a (Shia LaBeouf), który wraz z grupą towarzyszy tańczy do We Found Love Rihanny. Przy pierwszej nadarzającej się okazji protagonistka decyduje się uciec z domu, i wybrać w podróż z napotkanym chłopakiem.
Jak się szybko okazuje, na czele grupy nie stoi Jake, lecz jego dziewczyna Krystal (Riley Keogh). By w niej pozostać Star musi pracować chodząc po domach i sprzedając prenumeraty magazynów.
American Honey dosyć szybko przeradza się z filmu coming-of-age w typowy trójkąt miłosny, w centrum którego staje Jake. Gdyby nie podróż i wynikające z niej stale zmieniające się krajobrazy, dwie i pół godziny byłyby zdecydowanie niepotrzebne do opowiedzenia tej historii. I tak w wielu miejscach przydałoby się temu dziełu solidne cięcie, ale można to wybaczyć ze względu na beztroski klimat, który przy akompaniamencie witalnych utworów Rae Sremmurd czy Rihanny staje się naprawdę wciągający.
Beztroska objawia się tutaj nie tylko na poziomie fabularnym, ale również reżyserkim. Podróż z bohaterami pod względem metrażu przypomina wręcz odyseję, przez co wiele braków czy niedbałości scenariuszowych zostaje boleśnie odsłoniętych. Arnold nie decyduje się na rozwinięcie wielu swoich bohaterów, którzy służą jej jedynie jako barwna i wesoła gromadka ładnie wyglądającą w tle.
American Honey jest dowodem ewolucji stylu Arnold w stronę bardziej lirycznego kina. Surowe kadry Red Road oraz Fish tank przypominały krytykom twórczość Larsa von Triera, zaś fascynacja naturą w Wichrowych wzgórzach ewokowała filmy Terrence’a Malicka. W najnowszym dziele Brytyjka ponownie przyjmuje pozę obserwatora, jednak do znanego z wcześniejszych dzieł dystansu dorzuciła sporo impresjonizmu, na przykład w postaci prześwietlonych ujęć.
Największą siłą filmu Arnold jest to, że nie stara się ona na siłę powiedzieć czegoś konkretnego o współczesnej młodzieży. Może się to dla widza okazać jednocześnie zabiegiem dosyć irytującym, bo American Honey urywa się trochę w pół zdania, bez większej puenty czy refleksji. Jednak zamiast poszukiwać głębokich myśli, można wybrać się z reżyserką w tę podróż, dla samych wrażeń, pięknych zdjęć i energetycznego soundtracku. I cieszyć się, że Arnold nie mówi nam, jaka to ta dzisiejsza młodzież jest zła i zepsuta.
Ocena: 8/10