Spoglądając na filmografię Stéphane’a Brizé’a łatwo można dostrzec wokół jakich tematów orbitowała jego twórczość. Ludzie na samym dnie drabiny społecznej, a konkretniej wyposażeni w twarz Vincenta Lindona proletariusze (ochroniarz w ,,Mierze człowieka”, kierowca ciężarówki w ,, Quelques heures de printemps”, robotnik budowlany w ,, Mademoiselle Chambon”), musieli mierzyć się z trudami życia i próbować stale związać koniec z końcem. ,,Historia pewnego życia” stanowi pewien wynaturzony rewers jego poprzedniego projektu, czyli świetnej ,,Miary człowieka”. O ile wcześniejszy film Brizé’a opowiadał o człowieku solidnie osadzonym w rzeczywistości i dzielnie stawiającym jej czoła, o tyle bohaterka najnowszego obrazu żyje wokół zupełnie innych realiów, będąc irytująco oderwaną od trudów otaczającego ją świata. Wszak będąc szlachcianką wychowana została pod kloszem bardzo szczelnie chroniącym przed wszelkimi zagrożeniami czy dylematami moralnymi.
Mimo to Jeanne (Judith Chemla) zdaje się z jednej strony przyciągać problemy, a z drugiej dodatkowo ich szukać. Otacza się ludźmi sprawnie wykorzystującymi jej naiwność, i choć w pierwszej połowie seansu jest to dosyć logiczne, bohaterka z czasem nie uczy się na błędach. Ten splot charakterologiczny staje się z każdą minutą seansu coraz bardziej frustrujący, zwłaszcza że Brize nie oszczędza protagonistce czasu ekranowego. W większości scen główna bohaterka znajduje się w centrum kadrów, nieuchronnie koncentrując na sobie uwagę widza. Problem ,,Historii pewnego życia” polega na tym, że skupia się ona na eksplorowaniu wydarzeń fabuły (których jest naprawdę sporo), zamiast spróbować nieco pogłębić psychologicznie Jeanne. Choć przez dwie godziny oglądałem praktycznie tylko jej twarz, to nie byłem w stanie odgadnąć jej uczuć czy myśli. Jej postać, tak jak szybko przewijający się na ekranie pozostali bohaterowie, pozostała dla mnie zupełną enigmą, pozbawioną jakichkolwiek cech charakteru. Reżyser, zapewne świadom tych braków, zdecydował się ostatecznie na użycie narracji z offu. Jednak był to jedynie gwóźdź do trumny ,,Historii”, bowiem widz zostaje uraczony jedynie banalnymi komunałami wyjętymi prosto z twórczości Alejandro G. Iñarritu w stylu: ,,Kwiaty są po to, by mogły powstać owoce”.
Brize w ,,Mierze człowieka” pokazał się jako reżyser, który przede wszystkim wiedział, kiedy usunąć się w cień, i zostawić miejsce dla swoich bohaterów i opowiadanej historii. Niemalże przezroczysto-dokumentalny styl pozwalał na zanurzenie się w gorzkim świecie uderzonej przez kryzys ekonomiczny klasy robotniczej. Jednak opowiadanie o wyższych sferach przychodzi mu z ewidentnym trudem, co skutkuje poczuciem sztuczności. Dobrym przykładem takiego zagubienia jest tempo opowiadanej historii, które z jednej strony jest bardzo powolne, a z drugiej bardzo często zostaje dynamizowane przez eliptyczny montaż. W nielicznych scenach takie przyśpieszenia działają, tak jak wtedy gdy Jeanne nakrywa swojego męża z kochanką (efekt zaskoczenia zostaje wtedy zgrabnie spotęgowany), jednak w większości wypadków wygląda to tak, jakby ktoś próbował ruszyć na światłach z piskiem opon traktorem.
Być może problemem jest też sama historia: zawiła, z ducha dickensowska, Bildungsroman obfituje w zakręty i zwroty akcji, które jednak z czasem tracą na swojej dramatycznej mocy ze względu na natrętną repetytywność. Życie daje w kość Jeanne na każdym kroku: w konklursie na najbardziej doświadczonego przez los bohatera fikcyjnego z pewnością mogłaby rywalizować z Hiobem. Przez takie nagromadzenie różnych tragedii następujące po sobie ciosy stają się oczywistym następstwem, a nie poruszającą zmianą. Stanowi to przeciwieństwo ,,Miary”, która urzekała swoją prostotą i realizmem. Problemy Thierry’ego, finalnie sprowadzone do walki o godność, mogły poruszać ponieważ wydawały się prawdopodobne. Jeanne jako niedoświadczona przez życie szlachcianka, która cały czas ma wszystko pod ręką, jest bohaterką niewiarygodną i zupełnie nie wzbudzającą współczucia.
Ocena: 5/10