Polscy dystrybutorzy jak zwykle przeszli samych siebie. Film Michela Franco był reklamowany jako tematycznie tożsamy, a fabularnie nawet lepszy niż polska „Sala samobójców”. Tymczasem obejrzeliśmy jedynie popłuczyny po wybitnym filmie Jana Komasy. Nie cały film Franco nadaje się skrytykowania. Meksykański reżyser postanowił wziąć niestety zbyt dużo srok za ogon. Z jednej strony chciał pokazać rozpacz męża po tragicznej śmierci żony, z drugiej losy pozostawionej samej sobie córki, która próbuje zaaklimatyzować się w nowej szkole i zaadaptować do zastanej sytuacji. Niestety spotyka na swojej drodze nieodpowiednie osoby. Franco przez ponad połowę filmu bardzo się stara, żeby jego wizja była nie tylko wiarygodna, ale też mocna i poruszająca jednocześnie. Trzeba oddać honor, że bardzo przyzwoicie mu się to udaje, gdyż widz co najmniej przez otwierającą godzinę filmu jest emocjonalnie zaangażowany i zainteresowany losami bohaterów. Niestety później misternie budowana konstrukcja rozpada się, jak domek z kart. Co gorsza Franco wcale nie stara się jej ratować, przeciwnie jeszcze mocniej przerysowuje wydarzenia i radykalizuje kreacje i postawy bohaterów. Z jednej strony mamy ojca, którego nieświadomość sytuacji córki jest wręcz na wskroś niewiarygodna. Z kolei ona sama w spotkaniu z, ośmielę się ich nazwać po imieniu, zwyrodniałymi, kompletnie zdemoralizowanymi bachorami przyjmuję tak pasywną, że w końcu absolutnie irytująca i fałszywą postawę. Przez tego rodzaju konstrukcję scenariusza, którego zamknięcie jest wręcz żenująco idiotyczne, nawet najlepsza robota pary głównych aktorów nie jest w stanie uratować filmu Michela Franco od klęski. „Pragnienia miłości” nie nazwałbym może rozczarowaniem. Jednak już straconą szansą owszem. Dawno nie widziałem w kinie filmu, który się tak dobrze zaczął i tak fatalnie zakończył. Szkoda. FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA NOWE HORYZONTY Maciej Stasierski