I już po. Jak co roku były nadzieje, że Akademia zaskoczy. Zrobiła to zaledwie dwukrotnie, ale jednak dość znacząco. Poza tym jednak nagrody poszły jak po sznurku, zgodnie z wcześniejszymi oczekiwaniami. Faworyci nie zawiedli, 85. Gala przechodzi do historii. Szkoda, że głównie dlatego, że się skończyła, a nie dlatego, że była tak wielkim wydarzeniem. Prowadzący…Seth Macfarlane okazał się przyzwoitym gospodarzem gali oskarowej. W ocenie jego występu mam dwa problemy – po pierwsze polska telewizja, jako zapewne jedyna na całym świecie, tłumaczy zawsze galę Oskarów. Szkoda, bo części żartów nie udało się wyłapać. Te jednak które zrozumieliśmy były co najmniej niezłe, choć nie aż tak ostre jak można było się spodziewać. Z drugiej strony zapewne konwencja gali mocno ograniczyła możliwości Macfarlane’a, który musiał na potrzeby ceremonii Akademii Filmowej trochę swój bezpardonowy humor wygładzić. Niemniej on na plus. Ceremonia…fatalna! Bodaj najnudniejsza gala od lat. Zdecydował o tym głównie wielki nacisk położony w tym roku na piosenki, których w każdej z bez mała czterech godzin gali było po 2-3. Pół biedy, gdyby wszystkie występy były na takich samym poziomie jak popisowo zaśpiewany przez Dame Shirley Bassey „Goldfinger”. Niestety potem spotykało nas jedno muzyczne rozczarowanie za drugim na czele z jakoś dziwnie niemrawą, jakby przytłoczoną stresem związanym z Oskarami Adele w jej przeboju „Skyfall”. Nie było kompromitacji Tatiany Okupnik, ale też nie wbiła nas Brytyjka swoim wykonaniem w fotel. Dodatkowo bardzo celebrowano w tym roku musicale, zapewne w związku z premierą „Nędzników”. Co jednak dziwne bardziej hołubiony był zwycięzca gali sprzed dekady „Chicago”. Poza oprawą muzyczną, w gali obroniła się na pewno strona wizualna, bardzo stonowana, ale jednak wciąż efektowna. Nagrody…cóż, zdania zapewne będą podzielone. Ja będę najprawdopodobniej w tej mniejszości, która nie uzna werdyktu Akademii za całkowicie nieudany. Bardziej rozczarowało mnie to, że nieomal we wszystkich kategoriach wygrali faworyci, z jednym jednak wyjątkiem. Kategorię najlepszy reżyser całkowicie zasłużenie, ba moim zdaniem to jedna z najbardziej inspirujących decyzji Akademii od lat, wygrał Ang Lee za wspaniałą baśń „Życie Pi”. Jak być może nie przyznałbym temu kapitalnemu filmowi nagrody za najlepszy film roku, tak reżyseria w połączeniu ze zdjęciami, również oskarowymi, Claudio Mirandy, stworzyły jedne z najbardziej magicznych filmowych momentów tego roku. Radość z tej nagrody jest tym większa, że Akademia udowodniła jak rzadko, że nie wystarczy się nazywać Steven Spielberg, zrobić przyzwoity, ale tylko przyzwoity film o jednej z najważniejszych osób w historii współczesnej demokracji, by wygrać nagrodę. Brawo! Ciekawostką gali okazała się jedna z mniej efektownych i zrozumiałych dla mnie kategorii – montaż dźwięku – w którym zdarzył się remis, zaledwie szósty w historii. Sam odczytujący zwycięzcę w tej kategorii Mark Wahlberg był tym faktem zdziwiony. Nie będzie to jednak tak znaczący i zapamiętany remis, jak ten, który zdarzył się raz w kategorii najlepszej aktorki, kiedy nagrody z rąk zszokowanej Ingrid Bergman otrzymały Barbra Streisand za „Zabawną dziewczynę” oraz Katharine Hepburn (której oczywiście nie było na gali) za „Lwa w zimie”. Od tamtego, 1969 roku, wiele z rozdaniu Akademii się zmieniło. Niestety głównie to, że jest ona straszliwie przewidywalna, co się potwierdziło w tym roku. „Argo”, Jennifer Lawrence, Daniel Day-Lewis, Anne Hathaway oraz może najmniej pewny w tym gronie Christoph Waltz – wszyscy byli faworytami, wszyscy wygrali. Szkoda, że Akademia nawet w tak równym, znakomitym dla kina roku nie wykorzystała szansy na bycie zaskakującym arbitrem, którego werdykty będą inspirujące i nietuzinkowe. Co na plus? Macfarlane z zastrzeżeniami (które zapewne zdecydują, że Seth raczej po raz pierwszy i ostatni poprowadził galę Oskarów), nagrody dla Anga Lee, Claudio Mirandy i Michaela Danny (wszyscy za „Życie Pi”), zgodne z oczekiwaniami zwycięstwo „Miłości”, Daniel Day-Lewis przechodzący do historii, Shirley Bassey! Co na minus? Straszliwa ilość słabych występów muzycznych, przewidywalność, zdecydowanie przesadzona długość, za małe uhonorowanie „Wroga Numer Jeden”, brak uhonorowania „Mistrza”, po raz wtóry nieobecność Christophera Nolana. Maciej Stasierski