Kolejny popis polskich dystrybutorów. Film „Hyde Park on Hudson”, podobnie jak „Gambita”, postanowili sprzedać na popularności znakomitego filmu Toma Hoopera „Jak zostać królem” – tym razem jako sequel. Czy się udało? Mam nadzieję, że nie, gdyż obraz Rogera Michella absolutnie nie zasługuje na dużą publikę. Szczerze powiedziawszy po trzykrotnym podejściu do „Weekendu z królem” wciąż nie do końca wiem, o czym ten film miał być. Czy o kontrowersyjnym życiu emocjonalnym słynnego Franklina Delano Roosevelta (niezły, ale wcale niezachwycający Bill Murray)? Czy wręcz o jego życiu erotycznym? A może o postawie króla angielskiego wobec amerykańskiej pseudo otwartości? Nie wiem, nie potrafię tego ocenić. Wiem jedno – Michell nie opowiada o niczym, o czym ewentualnie chciałby w sposób wiarygodny i interesujący opowiadać. Jego film ciężko zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku. Nie jest to bowiem ani komedia, gdyż humor tutaj tyle co kot napłakał. Nie jest to też dramat, bo zbyt dużo tutaj scen wyzutych z emocji. Pozostaje więc konkluzja, że Roger Michell wraz ze współpracownikami stworzyli dziwadło, beznadziejne dziwadło, którego nie ratuje nawet bardzo interesująco dobrana obsada. Bill Murray to dziwaczny wybór na FDR, ale ten eksperyment akurat się nieźle powiódł. Nie wiadomo co prawda, jak większości rzeczy w przypadku „Weekendu z królem”, jaki był początkowy zamysł na tę postać. Udało się stworzyć trochę mało charyzmatycznego, nieco zbyt starego jak na dany moment w historii człowieka, którego życie emocjonalne jest mocno rozchwiane. Gorzej rzecz się ma z paniami, które miały budować „magię” tego filmu – zarówno Laura Linney, jak i Olivia Williams nie tyle marnują się przez fatalnie napisany scenariusz, a wręcz swoim fatalnym aktorstwem dodatkowo swoje postaci odrealniają – tragedia. Nie jestem w stanie chyba ukryć goryczy po obejrzeniu „Weekendu z królem”. Jest to film wywołujący daleko idącą frustrację i zniecierpliwienie. Szczególnie tak straszliwy zmarnowaniem potencjału tematycznego i bardzo doświadczonej obsady. Mam wrażenie, że przez film Rogera Michella już nigdy nie spojrzę na prostego hot-doga tak samo. Co nie oznacza, że bardziej pozytywnie. Maciej Stasierski