A jednak pojawiła się w tym roku dobra „Szklana pułapka”! Z tym, że głównej roli nie zagrał Bruce Willis, a Gerard Butler. Główny bohater to nie John McClane, a Mike Banning. A film nie nazywa się „Szklana pułapka”, a „Olimp w ogniu”. Prosta fabuła: w trakcie wizyty południowokoreańskiego premiera w Waszyngtonie, następuje zamach w wyniku, którego prezydent Stanów Zjednoczonych (niezbyt dobrze napisana rola Aarona Eackharta) zostaje wzięty jako zakładnik. Giną prawie wszyscy agenci ochrony. Jedyną szansą na ratunek jest urlopowany agent Banning, który po tragedii w Camp David zostaje przeniesiony do ochrony Ministerstwa Skarbu. Reżyserem filmu jest osławiony bardzo dobrym „Dniem próby” Antoine Fuqua. Za „Olimp w ogniu” należą mu się brawa za swoisty brak cynizmu i szczerość. Wynika ona z tego, że od samego początku pokazuje on jaki film chce stworzyć – prosty, nastawiony na w istocie dość odmóżdżającą, łatwą rozrywkę. Co ważne Fuqua od początku pokazuje też, że dobrze wie takie kino stworzyć. Żeby nie było jednak tak różowo, jest w „OIimpie w ogniu” wiele rzeczy niedobrych. Flaga amerykańska powiewa w co trzecim zwolnionym ujęciu, efekty specjalne pozostawiają bardzo wiele do życzenia. Zaś sam atak na Biały Dom, jak wydał mi się bardzo efektowny i dobrze nakręcony, tak też pozostał dla mnie do końca niewiarygodny. Nie chce mi się bowiem wierzyć, że przy użyciu dość banalnych środków można było się dostać do najlepiej strzeżonego budynku świata. Problem jest też z głównym złym bohaterem, granym przez mało charyzmatycznego Ricka Yune’a, którego motywację są dość mętne. Pojawiają się też momenty głupich, silących się na światłość dialogów. Jednak jest też w tym filmie wiele rzeczy, które da się lubić. Pierwszą jest znakomity Gerard Butler w swojej najlepszej od czasu „300” roli. Jego Mike Banning to wręcz idealnie skrojny American Heroe – szlachetny, walczący do końca, wierny i lojalny agent. A przy tym także całkiem zabawny. Butler swoje ograniczone zdolności aktorskie potrafi w tym filmie ukryć swoistą zaciętością, ambicją i nie ukrywajmy siłą fizyczną. Bardzo dobrze wygląda także obsada na drugim planie, której swoim majestatem patronuje świetny jak zawsze Morgan Freeman. Obok niego pojawiają się znane twarzy w osobach Melissy Leo, Angeli Bassett czy Roberta Forstera. W tym zestawieniu stosunkowo najmniej interesująco wypada Aaron Eackhart, ale też roli nie ma interesującej czy chociażby konsekwentnie napisanej. Co ważne przy tego typu filmie, poza dobrą obsadą, „Olimp w ogniu” ma dobrą, w sumie nieogłupiającą akcję, tempo brawurowe, sporo napięcia i kilka efektowych sekwencji. No i oczywiście zakończenie, w którym siły dobra wygrywają, nawet jeśli siłami dobra będzie w tym wypadku Ameryka. Mało ambitny to film, ale za to solidnie zrealizowany i nieźle zagrany. W końcu też przyjemny do oglądania i nieobrażający inteligencji. W sumie więc przy wszelkich zastrzeżeniach zachęcam. Maciej Stasierski