Od początku wydawało się, że formuła wymyślona przez Todda Phillipsa, która zaowocowała stworzeniem „Kac Vegas”, jednej z lepszych komedii ostatnich lat, powinna być jednorazowa. Po co więc było tworzyć pierwszy, a potem drugi sequel? W miejmy nadzieje ostatniej części tej strasznie nierównej trylogii, nasi ulubieni nieudacznicy muszą odzyskać złoto ukradzione przez pana Chowa (z odcinka na odcinek coraz bardziej irytujący Ken Jeong) niejakiemu Mitchellowi (fatalny John Goodman). Czy jak zwykle uda im się wyjść cało z opresji? Zastanawiam się co sobie myślał Todd Phillips podejmując decyzję o nakręceniu trzeciego „Kac Vegas”. Już odsłona przeniesiona do Bangkoku wyglądała jak kopia scena po scenie z pierwszej części. Niemniej walorem tamtego filmu były wciąż niezłe żarty i zabawa azjatyckimi stereotypami. Niestety w trzecim „Kac Vegas” nie ma już zupełnie nic, co stanowiło mocne strony oryginału. Nasi bohaterowie z zabawnych stają się kompletnie nieznośni. W przypadku Phila i Stu szczególnie to nie dziwi, bo też od samego początku nie byli oni głównymi ulubieńcami publiczności. Niemniej Alan grany dotychczas genialnie przez Zacha Galifianakisa, od razu stał się pupilkiem fanów „Kac Vegas”. O tej odsłonie świadczy więc jak najgorzej fakt, że nawet o zamiast bawić, zaczął irytować i męczyć. Nic nie wynika z olbrzymiego komediowego talentu Galifianakisa. Także grający ostatnio jedną wspaniałą rolę za drugą Bradley Cooper powinien jak najszybciej zapomnieć o tej odsłonie filmu, który uczynił go wielką gwiazdą. Obydwaj, jak również wciąż walczący o rozpoznawalność, Ed Helms powinni zlinczować Phillipsa i jego współscenarzystę Craiga Mazina, za scenariusz, który dali im do ręki. Skrypt do „Kac Vegas 3” ma bowiem jedną podstawową wadę, którego w przypadku komedii nie można wybaczyć – brak mu dobrych gagów, ciekawego humoru. Ba! Braku mu jakiegokolwiek humoru, jakichkolwiek żartów. Nie ma mowy o świeżości oryginału. Wszystko jest tutaj przewidywalne, niestrawne, czerstwe. Słowem koszmar! Jest w tym filmie właściwie jedna jedyna scena, która może przywołać wspomnienia związane z poprzednimi częściami – scena pogrzebu podczas której Alan śpiewa Ave Maria. Jak na półtorej godziny to jednak zdecydowanie za mało! Warto przy okazji „Kac Vegas 3” zwrócić uwagę na straszną tendencję, z którą mamy do czynienia w przypadku bardzo wielu filmowych serii z Hollywood. Po sukcesie pierwszej części kręci się tam bowiem bardzo szybko drugą część, często gorszą o klasę, tylko po to, żeby widzowie nie zapomnieli o popularnym lubianym filmie. Dzięki temu łatwo nabija się kolejne dolary do sakiewki. Niemniej bywa czasem tak, że po artystycznym niepowodzeniu drugiej odsłony, producenci potrafią się opamiętać i serię kończą. Częściej jednak, zgodnie z przysłowiem, nie zabija się kury znoszącej złote jaja. Seria „Kac Vegas” jest tego przykładem wręcz modelowym. Rzadko to robię, ale w tym wypadku ośmielę się – zabraniam iść na ten film. Nie dajmy zarabiać producentom tak żenujących, straszliwych, niesłychanie beznadziejnych filmów! Może kiedyś się opamiętają. Maciej Stasierski