Od naszego ostatniego spotkania minęło naprawdę wiele lat. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Czy bardzo się zmieniła? Czy ją jeszcze rozpoznam? Obawiałam się również tej krępującej ciszy – nieproszonego gościa, który najwymowniej zdradza, że coś właśnie idzie nie tak. Znów zobaczyłam się z Bridget Jones, 43-letnią już trzydziestolatką, której historia zatoczyła koło, sadzając ją ponownie na kanapie zagraconego mieszkanka, w akompaniamencie All by myself Jamie O’Neal.
Ekranizacja stylizowanej na dziennik powieści Helen Fielding okazała się strzałem w dziesiątkę. W 2001 roku świat usłyszał o pannie Jones, która szybko stała się nową idolką kobiet pozornie wyzwolonych – mniej lub bardziej skrycie marzących o mężczyźnie pokroju pana Darcy’ego (czy to z Dziennika Bridget Jones, czy tego znanego z Dumy i Uprzedzenia w wersji BBC – nie bez znaczenia jest rola Colina Firtha, który obsadzał obie postaci). Bohaterka, grana przez niemal stworzą do tej roli Renée Zellweger, zbliża się do wieku, w którym zagrożenie (sic!) staropanieństwem niebezpiecznie wzrasta. Ma kilka kilogramów nadwagi, pali papierosy, za jedyny udany związek uważa ten z butelką chardonnay i – co najistotniejsze – dręczy ją myśl że umrze gruba i samotna, a jej ciało znajdą poszarpane przez psy. Po obejrzeniu dwóch części perypetii Bridget – opakowanych w niezastąpiony brytyjski humor – zyskujemy nadzieję, że jej miłosne problemy wreszcie się skończą. Niedoczekanie!
Po latach wracamy do punktu wyjścia. Bridget znowu jest samotna albo – jak to się mówi w języku ,,Cosmopolitana” – nie ma faceta. Zaszło jednak parę zmian: schudła i rozwinęła się zawodowo – z obciachowej reporterki popełniające slapstickowe gafy przeistoczyła się w profesjonalną producentkę telewizyjną. Na nic jednak kariera i ładna sylwetka, jeżeli przy boku nie ma wymarzonego mężczyzny; do tego wśród jej przyjaciół, także homoseksualnych, dochodzi do prawdziwego baby boom. To rodzi w Bridget swego rodzaju desperację, która może zaowocować albo skorzystaniem z banku nasienia, albo rzuceniem się w wir hedonizmu, w którym udawanie młodości jest przez chwilę przyjemne. Wybór pada na opcję drugą, a to rodzi poważne konsekwencje. Bridget zachodzi w ciążę, a kandydatów na tatusia jest dwóch: przystojny twórca portalu randkowego Jack (w tej roli Patrick Dempsey), ,,poznany” na festiwalu muzycznym oraz pojawiający się zawsze we właściwym momencie pan Darcy.
Można by pomyśleć, że twórcy trzeciej części przygód Jones poszli na łatwiznę – znowu mamy do czynienia z trójkątem miłosnym, spektakularnymi wpadkami głównej bohaterki, niewiarygodnymi zbiegami okoliczności oraz charakterystycznymi postaciami, urzekającymi wdziękiem i angielskim humorem. Mieszkanka ta jednak przy trzeciej próbie może okazać się niestrawna, jeżeli nie wyważy się w niej odpowiednich proporcji. Twórcy Bridget Jones 3 okazali się dobrzy w filmowej alchemii, prezentując historię, która nie chciała na siłę udowadniać widzom, że jest ,,tak bardzo Bridget Jones”, jak było to w przypadku W pogoni za rozumem – w której liczba gaf i nieprawdopodobnych historii sięgała poziomu przesady. Dzięki temu, że w najnowszym filmie o Jones, po nieobecności w drugiej części, krzesło reżyserskie ponownie zajęła Sharon Maguire, jesteśmy świadkami powrotu subtelności brytyjskiej komedii romantycznej.
Renée Zellweger oraz Colin Firth tworzą zgrany duet aktorski, sprawnie kontynuując kreację postaci z poprzednich części. Ujrzenie tych dwojga na ekranie było jak spotkanie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, których jedynie wygląd został nadgryziony przez ząb czasu (czy też chirurga plastycznego). Dołącza do nich Patrick Dempsey jako Jack, który walczy o serce Bridget zgoła innymi metodami niż chłodny i wyważony pan Darcy.
Uroczy i szarmancki, do tego nieprzyzwoicie bogaty, uwodzi naszą bohaterkę trickami z poradników dla poszukiwaczy drugich połówek. Ta miota się niczym słodka idiotka, zastanawiając się, który z nich jest ojcem jej dziecka, oraz którego naprawdę kocha. Odwiedza na zmianę z każdym z nich ginekolożkę, graną przez fenomenalną Emmę Thompson. Główny wątek scenariuszowo był obciążony ryzkiem tego, że od początku będziemy wiedzieć, kogo wybierze Bridget – na szczęście zostało ono dostatecznie zminimalizowane, co z kolei zmaksymalizowało przyjemność z seansu.
Nie da się nie zauważyć, że scenarzyści postanowili podkreślić akcenty współczesności, która wkrada się w fabułę. Bridget nie bazgroli już w papierowym dzienniku, lecz zapisuje wszystko na tablecie; korzysta również z kamerki w smartfonie, a w pracy musi zmagać się z młodym szefostwem, które – wychowane na Internecie pełnym kotów przypominających Hitlera – chce mediów szybkich, agresywnych i niezbyt rzetelnych. Główna bohaterka reprezentuje tutaj starsze pokolenie, ironicznie podchodząc do pomysłów ekipy z hipserskimi brodami i kucykami na czubku głowy. Dostało się również wojującym feministkom, które rzekomo walcząc o prawa kobiet, utrudniły Bridget transport do szpitala.
Mimo że historia miłosnego trójkąta zakrawa o naiwność, wręcz bajkowość, nie brakowało w niej miejsca na wzruszania i refleksję nad upływem czasu. Twórcy filmu zadbali o to, przywołując na ekranie obrazy młodego pana Darcy’ego w świątecznym swetrze z reniferem, a także pulchną i niewybotoksowaną jeszcze Bridget. Jacy oni byli młodzi!
Czy historia tej do bólu zwykłej singielki, z którą każda kobieta może się po części utożsamić, to współczesna bajka? Jest możliwe, jednak pod płaszczykiem nowoczesności i owoców rewolucji seksualnej, kryją się na wskroś konserwatywne treści. Wszak Bridget, pomimo kariery i imprezowych ekscesów, marzyła tak naprawdę o jednym: znaleźć męża, urodzić dziecko i już nigdy nie zaśpiewać All by myself.
Katarzyna Aszkiełowicz