Początek października, pierwszy tydzień nowego roku akademickiego, najlepszy moment na podsumowanie filmowych wakacji, które ostatecznie się skończyły. Właściwie odniosę się do tego, co zdarzyło się w drugiej ich części, tzn. po festiwalu Nowe Horyzonty. W pierwszych tygodniach wakacji królowały zombiaki, Brad Pitt i iluzjoniści. Kto tym razem?
Najlepszym film: remis – „Blue Jasmine” Woody’ego Allena i „Kongres” Ari Folmana
Jakże inne tematycznie, stylistycznie, gatunkowo, jakże podobne jakościowo filmy. „Blue Jasmine” to Allen w pełni formy, wreszcie z dobrze dobraną obsadą, która od pierwszego do ostatniego planu błyszczy. Woody wykorzystuje tutaj, być może dla wielu do przesady motywy z „Tramwaju zwanego pożądaniem” Tennessee Williamsa, robiąc z nich wyśmienity użytek. Pokazuje dramat samotnej kobiety, która stara się odnaleźć w nowym, zupełnie dla niej niezrozumiałym otoczeniu, bez większego wsparcia kompletnie od niej odstającej pozycją i wysublimowaniem siostry. Cate Blanchett w roli na miarę Oskara idealnie oddaje wszelkie fobie, dziwactwa Jasmine, której imię nawet nie jest prawdziwe, bo zmieniła je uznając poprzednie za zbyt pospolite. Genialny scenariusz, poruszający dramat pomieszany z interesującą, zdystansowaną komedią, wspaniała obsada (obok Blanchett także świetni Sally Hawkins i Bobby Cannavale)
„Kongres” to z kolei kolejny popis niezwykłej wyobraźni Ari Folmana, twórcy jednego z najwybitniejszych filmów animowanych wszechczasów „Walcu z Baszirem”. W najnowszym filmie, opartym na motywach powieści wielkiego Stanisława Lema, Folman pokazuje kolejny stopień reżyserskiego wtajemniczenia. W filmie składającym się z wyśmienicie zagranej części aktorskiej (Harvey Keitel!) oraz niezwykle oryginalnej, dla wielu zapewne wizualnie odpychającej części animowanej, eksploruje przyszłość, ludzką naturę, zniewolenie, ale też zasady rządzące Hollywood. A to wszystko na przykładzie życia, kariery aktorki do dziś niedocenionej – Robin Wright, która daje w tym filmie popis swoich umiejętności, jakiego dawno świat filmowy nie widział. Wielka rola w wielkim filmie!
OBYDWA FILMY OCENIONE NA 9/10
NAJWIĘKSZA NIESPODZIANKA: „Obecność” Jamesa Wana
Wreszcie, po wielu latach, porządny, klasycznie skonstruowany, wypełniony napięciem horror, w którym nie ma hektolitrów wylanego keczupu, jest za to dużo strachu, świetna muzyka i kapitalna praca kamery, która jest dla mnie największym odkryciem tego obrazu. Sercem zaś są bardzo solidnie napisani bohaterowie, dzięki którym nawet schemat nawiedzonego domu udaje się łatwo zamienić w atut. Co dodaje jeszcze więcej pikanterii, ponoć wydarzenia w filmie przedstawione działy się naprawdę. Nawet jeśli jednak tak nie było, wystarczającym argumentem do jego polecenia jest niesztampowo potraktowana historia i aktorzy, z których Vera Farmiga a szczególnie grająca opętaną matkę Lili Taylor zasługują na duże słowa uznania. 8/10
NAJWIĘKSZE ROZCZAROWANIE: „Raj: Nadzieja” Ulricha Seidla
Już „Raj: Wiara” sygnalizował, że Ulrich Seidl nie ma możliwość stworzenia dwóch z rzędu filmów na podobnie wysokim poziomie fabularnym. Jak jednak tamten film charakteryzowała wciąż jakaś dziwna, pokrętna myśl, pomysł, który okazał się co prawda nietrafiony, ale był, tak w „Nadziei” nawet tego nie ma. Jest historia przewidywalna, nic nowego nie wnosząca, pełna rozwiązań fabularnych, które trudno nazwać mądrymi. Co najgorsze widać brak serca Seidla dla prezentowanych bohaterów, których kreuje na postaci odrealnione, żeby nie powiedzieć kiczowate i zupełnie nie przystające do sytuacji. A to wszystko w historii opowiadającej w sposób wyjątkowo pozbawiony emocji o obozie dla dzieci cierpiących na otyłość. Jeśli celem Seidla było przypomnienie ludziom, że otyłość jest bardzo palącym problemem, to chyba lepiej w tym celu oglądać programy Marioli Bojarskiej – Ferenc. Tam chociaż dostaniemy wskazówki jak jej uniknąć, kiedy w „Nadziei” nie dowiem się nic nowego, a jeszcze będziemy musieli 1,5h z irytującymi pomysłami wcześniej ostrego i bezceremonialnego, a tutaj niestety ogłupiającego i przynudzającego Ulricha Seidla. 3/10
NAJGORSZY FILM: „Jobs” Joshuy Michaela Sterna
Jeżeli wyobrażasz sobie najgorszą, najbardziej pretensjonalną, męczącą i niewykorzystującą potencjału postaci biografię, to wciąż film „Jobs” nie dorastałby jej do pięt. Steve Jobs, postać fascynująca, wybitnie niejednoznaczna, dająca możliwość stworzenie nie jednego, a kilku pełnometrażowych filmów, został przez Joshuę Michaela Sterna potraktowany w sposób absolutnie jej niegodny. Jest to przykład biografii, w której zupełnie niewłaściwie rozłożono akcenty, w której reżyser uznał, że braki warsztatowe można zatuszować głośną, bombastyczną muzyką i kiczowatymi zdjęciami, w której na 5 kilometrów widać zwroty akcji, w której sztucznie, niewiarygodnie budowane jest napięcie. Największym jednak problemem tego filmu jest postać samego Jobsa, ukazanego jako człowiek jednoznacznie zły, furiat, megaloman oderwany od rzeczywistości. Nie ma tutaj miejsca na portret wiarygodny, prawdziwy, pełen sprzeczności. Dostajemy karykaturę, którą pogłębia jeszcze tragiczna, od początku do końca kompromitująca kreacja Ashtona Kutchera, człowieka, któremu spokojnie można powierzać role w komediach romantycznych, w których nie ma wiele do grania. Niestety kiedy trzeba się zmierzyć z trudną, ważną postacią współczesnego świata, wtedy Kutcherowi brakuje warsztatu, charyzmy i podejścia – wszystkich elementów, którymi można byłoby ten wystarczająco już zły film w pewien sposób uratować. On niestety wbił mu gwóźdź do trumny. 1/10
Maciej Stasierski