Jim Jarmusch dokonał czegoś niezwykłego – pokazał, że w kinie rutyna i prostota wcale nie musi być nudna. Przeciwnie może być wulkanem emocji, który paradoksalnie nigdy nie wybucha. Paterson jest chyba najlepszym przykładem subtelności w kinie, która jest lepsza od wszelkiego rodzaju nadekspresji. Kocham ten film!
Paterson jest kierowcą autobusu. Każdy dzień wygląda u niego tak samo – budzi się o po 6, całuje ukochaną, je płatki, idzie do pracy, słucha rozmów pasażerów, wraca i je kolację (często straszną), po czym wychodzi na spacer z psem (wcale się nie dziwię, że dostał nagrodę w Cannes – chyba najlepszy filmowy pies od czasu Artysty) i zawsze zatrzymuje się w ulubionym barze. A w międzyczasie pisze wiersze.
Po takim opisie, pewnie spodziewalibyście się, że w tym cyklu nastąpi jakaś zmiana, jakieś zachwianie schematu, które doprowadzi do emocjonalnego otwarcia się fabuły. Nic bardziej mylnego – Jarmusch nie jest takim reżyserem. Wszystko za każdym razem idzie jak po sznurku. Poznajemy jedynie ludzi, którzy otaczają Patersona, dodając jego życiu kolorytu – jest kłócąca się para niedoszłych kochanków, jest narzekający kolega z pracy, jest właściciel baru. Jest też ukochana, najważniejsza osoba w jego życiu. Z Patersonem tworzą niesamowitą parę – z jednej strony zupełnie niedobraną, z drugiej nie wyobrażamy sobie możliwości, żeby żyli osobno. Z ich powodu Paterson chwilami jest historią miłosną, zresztą rozrywającą serce, bo widzimy wewnętrzne cierpienie bohatera, który nie rozumie swojej ukochanej, ale kocha. Kocha bezgranicznie. Paterson jest też historią miłosną z innego powodu – ze względu na to, że poprzez ten film Jarmusch niejako wyznaje, że kocha sztukę, uwielbia poezję, bez której żyć nie umiałby zarówno on, jak i jego genialny bohater.
Paterson to film, który można nazwać też odą do normalności, do rutyny, do zwykłego życia, w którym zmiany nie są wcale przyjmowane jako coś pożądanego. Paterson nie ma telefonu, nie chce utrwalić swoich wierszy nigdzie indziej, niż w swoim notatniku. Jest w tym coś niezwykle rozczulającego, coś co absolutnie kupiłem. Wydaje się, że Paterson urodził się w nie w swoich czasach. Trochę jak Jarmusch? Chyba nie, bo gdyby urodził się wcześniej, nie moglibyśmy oglądać takich jego filmów. A tego nie przeżyłbym! Nie przeżyłby pewnie też Adam Driver, który w roli tytułowej jest niesamowity. Nie jestem w stanie opisać innymi słowami mojego zachwytu nad jego rolą. To on sprawia, że na Patersonie śmiejemy się, rozczulamy, ale jednocześnie każdy z naszych uśmiechów jest przez łzy i walczy ze świadomością, że życie Patersona jest w istocie smutne i szare. Choć może wcale nie? Może jest po prostu normalne, a właśnie tego potrzebuje Paterson. Ja wiem, czego my potrzebujemy – więcej takich filmów na 7. American Film Festival!
Maciej Stasierski