Nareszcie! Star Wars oficjalnie wróciło! I nie jest to jakiś udawany powrót będący nostalgicznym przepraniem starych części i przyklejeniem im numerka „7”. „Gwiezdne wojny” znów są cool, znów są czymś totalnie innym i znów sprawiają, że moje małe serce chce chwycić za zabawkowy zielony miecz świetlny i zmierzyć się z siłami zła.
Największym atutem „Rouge One” jest chyba sam fakt bycia spin-offem do głównej serii. Stanie obok dotychczasowej ciągłości fabularnej pozwala w końcu puścić trochę lejce, wprowadzić zamieszania, czy nawet pozbyć się bohaterów, bo w końcu wydarzenia z „Łotra” nijak na główną oś nie rzutują. Budzi to w widzach uczucie niepewności, którego nie uchwycimy w większości obecnych blockbusterów, a zwłaszcza tych seryjnych (tu oczko w kierunku Marvela); twórcy zwyczajnie boją się zabierać nam motywy czy postaci, które lubimy, bo wykluczenie ich może ograniczyć dochód ze sprzedaży zabawek czy zainteresowanie kolejnymi częściami. Tu tego nie będzie, bo „Rouge One” jest ”nieistotnym”, jednym strzałem i wcale nie zmieni status quo w uniwersum. Niemniej ten brak wpływu na dalsze wydarzenia wcale zabawy z seansu nie odbiera – wręcz przeciwnie, od czasów „Powrotu Jedi” lepszego filmu w uniwersum Star Wars nie było. Dlaczego? Cóż, przede wszystkim film skupia się ( w końcu!) na przygodach małych ludzi. Koniec z opowiadaniem o najpotężniejszych ludziach w galaktyce, którzy są tak silni i potężni, że nic ich nie może pokonać. Obecnie drużyna składa się przede wszystkim z przypadkowych buntowników, postaci, które w regularnych częściach sagi prawdopodobnie byłyby zrzucone na trzeci plan – tu jednak odgrywają prominentną rolę. Sytuacja ta sprawia, że widz od razu potrafi bardziej utożsamić się z bohaterami, a ich decyzje moralne odnieść do własnych. Zachwyca również ich barwność i nietuzinkowość – każda jest inna, każda przepełniona własnymi motywacjami, ale przy tym każda autentycznie daje się pokochać.
Zwłaszcza, że oś konfliktu jest na tyle uniwersalna, że możemy ją odnieść nawet do niedawnej polskiej historii. Oto wielka, autorytarna siła uciska obywateli podporządkowanych jej państw. Ci buntują się i partyzancko postanawiają budować ruch oporu. I mimo, że saga bardzo często sięgała do motywów totalitarnych, to właśnie w „Rouge One” są one najbardziej wymowne, bo po raz pierwszy pokazują, że ucisk ten nie dotyczy jedynie wielkich przeciwników politycznych, ale i zwykłych ludzi narażonych na ciągłe rewizje czy aresztowania. Film zrywa z biało-czarnym podziałem walki sił nieskazitelnego dobra z okropnym złem, na korzyść walki zwykłych obywateli z ograniczeniem wolności swobód.
Filmem zajął się Gareth Edwards, co było wyśmienitym wyborem ze strony studia. Przy okazji „Godzilli” reżyser pokazał, że w klimat i grozę to on potrafi. Fantastycznie przekuwa to na „Łotra”, budując film znacznie poważniejszy i bardziej mroczny niż jego poprzednicy. I choć scenariusz nieczęsto daje okazje do zaprezentowania napięcia rodem z horrorów / monster-movie, to jednak czasem pozwala mu rozłożyć autorskie skrzydła, co skutkuje takimi perełkami jak ostatnia scena z Vaderem. Wykazuje się tu również narracyjną subtelnością i opanowaniem – jak mało który filmowiec, potrafi skontrolować ogromne pola walk tworząc cudownie zwartą choreografię bitew. Rozłożone na kilka miejsc w obrębie jednej lokacji, przedstawione są tak doskonale, że odbiorca nie gubi się ani na moment wiedząc dokładnie co się dzieje i na jakim etapie walk są poszczególne oddziały. I oddziały jest tu słowem kluczowym – w odróżnieniu od dotychczasowych części, tu w każdej wojskowej jednostce znajduje się postać, która nas naprawdę obchodzi (na co film pracuje pełną godzinę aż do momentu wielkiej wojny). W związku z tym każdy oddział ma cząstkę naszego serca i przy okazji przeskoków siedzimy jak na szpilkach, trzymając kciuki, by tylko nasi ulubieńcy przetrwali ten wszechobecny grad pocisków. Szczerze mówiąc takiego zaangażowania w wojnę nie doświadczyłem w kinie od baaardzo dawna.
I jasne, „Łotrowi” nie udało się uniknąć kilku problemów, jak chociażby częste uderzanie w najprostsze emocje, muzyka nie tak super jak za czasów Williamsa czy niezrozumiałe decyzje bohaterów, ale przymykam na nie oko, bo „Rouge One” jest w końcu takimi Gwiezdnymi Wojnami, jakie chciałem – świeżymi, ze świetnymi bohaterami i fantastyczną stroną wizualną. Oby moc była z nimi jak najdłużej, bo we mnie na nowo wstąpiła.
Ocena: 7/10
Maciej Roch Satora