La la land nie trzeba już nikomu przedstawiać, zwłaszcza po tym jak Chazelle i spółka wyszli z gali Złotych Globów z rekordowymi siedmioma statuetkami pod pachą. Nie jestem dużym fanem musicali, więc do nowego dzieła twórcy Whiplash podchodziłem bardzo ostrożnie, a pełne zachwytu recenzje traktowałem z dystansem. Mamy w końcu rok 2017, a nie 1957: czas panowania musicali w Hollywood już minął, i odgrzebywanie tego gatunku wydawało się przedsięwzięciem karkołomnym. Nie kupiły mnie klimatyczne trailery, ani entuzjastyczne reakcje na festiwalu w Wenecji. Żadne sztuczki nie mogły się przebić przez mój zimny sceptycyzm. Chazelle zagrał mi jednak na nosie, i nakręcił dzieło, które zapewne będzie nie tylko obrazem roku, ale jednocześnie dowodem na to, że musical nie jest wymarłym gatunkiem, przywracanym do życia jedynie przez animacje i filmy dla nastolatków.
Sebastian (Ryan Gosling) to pewny siebie pianista jazzowy, który musi pogodzić swoje ambicje zawodowe z koniecznością zarabiania. Co prawda obecnie grywa do kotleta w restauracji, bądź też coveruje synth-popowe hity z lat osiemdziesiątych, ale kiedyś otworzy własny klub jazzowy, do którego ludzie będą walić drzwiami i oknami. Stanowi on w ten sposób uosobienie poglądów samego reżysera, który i w Whiplash jak i w La la land udowodnił, że jak mało który twórca w Hollywood darzy muzykę szczególnym, skąpanym w nostalgii uczuciem. Sebastian trafia w korku, a później w restauracji, na Mię (Emma Stone), której sytuacja brzmi dosyć podobnie. Przyjechała do Los Angeles z miasteczka w Nevadzie za marzeniami o zostaniu aktorką, ale na razie ma wstęp do Hollywood tylko dlatego, że pracuje tam jako barista. W wolnej chwili chodzi na przesłuchania i pisze własne sztuki. Pomimo początkowej niechęci bohaterowie trafiają sobie do gustu i zaczynają wieść szczęśliwe wspólne życie. Jednak los przygotowuje dla nich kolejne wyboje tuż za rogiem.
Film opowiada więc o, mówiąc najbanalniej, drodze bohaterów do szczęścia, i o ich pogoni za sukcesem. Jednak dzięki duetowi głównych aktorów film okazuje się świetnie naoliwionym mechanizmem, który z łatwością wymyka się rzeczonej banalności. Najbardziej zaskoczył mnie Gosling ściągając kamienną maskę, którą założył parę lat temu w Drive. Tutaj takie emocjonalne zdystansowanie by nie przeszło. Zamiast tego zaserwował nam ciekawą kreację, zadającą kłam plotkom o jego ograniczonym warsztacie aktorskim.
Zeszłoroczne Śmietanka towarzyska oraz Ave Cezar były filmami, których akcja została przeniesiona do okresu klasycznego Hollywood. Jednak taki zabieg stanowił zwykłą scenariuszową sztuczkę. Allen oraz Coenowie przemieszczali się po swoich historiach nieco jak po skansenie, z którego raz po raz wyciągali różne zabawki, by bez większego zainteresowania szybko je odrzucić. Spojrzenie na Hollywood było więc w ich wykonaniu jedynie chwilowym zerknięciem, pozbawionym większego zainteresowania wypadem wstecz w ramach urozmaicenia swojej filmografii. Sprawa ma się zupełnie inaczej w wypadku Chazelle’a. Jego stylistyczna podróż do Hollywood lat pięćdziesiątych stanowi nostalgiczny list miłosny do kina przepełnionego magią. Poza tym, taki zabieg sugeruje nam dosyć konkretną refleksję: może to, co najlepsze, zostało już powiedziane przez innych, a najlepsze rozwiązania znajdują się pod naszym nosem? Brzmi to jak wyimek z twórczości Paolo Coelho? Być może, jednak reżyser nie sili się na pisanie skomplikowanych traktatów filozoficznych. La la land to przecież typowy Boy-meets-girl movie, kolejna wersja prostej historii o zakochanej parze, i ich niespełnionych marzeniach.
Wielu krytyków podkreślało wyraźne nawiązania do Buntownika bez powodu, Deszczowej piosenki oraz musicali z Ginger Rogers oraz Fredem Astairem. Jednak dla mnie kluczowym skojarzeniem wydają się Parasolki z Cherbourga w reżyserii Jacquesa Demy’ego. Po pierwsze, Chazellowi udało się zreinterpretować, nie grając przy tym żadnej fałszywej nuty, historię dwóch kochanków, na których drodze do szczęścia staje ironiczny los. I o ile w filmie Francuza przeszkodę stanowiły wojna w Algierii i problemy finansowe Genevieve (Catherine Deneuve), to twórca Whiplash uwspółcześnił tę historię. Sebastian i Mia to dwójka ludzi, przed którymi staje wybór pomiędzy szczęśliwym związkiem a wymarzoną karierą.
Po drugie, Amerykanin, tak jak Demy, ma podobny stosunek do musicalu. Nie konstruuje go wokół idealnego śpiewu i perfekcyjnych choreografii (no, może czasami). Zamiast tego kreśli on baśniową historię orbitującą wokół intymnych ludzkich emocji i dramatów. W La la land Chazelle tchnął w skostniały gatunek dreszcze i wzruszenia, wyciskając je z najprostszych słów i gestów. Pomimo sztuczności, która stanowi nieodzowny element musicali, Amerykaninowi udaje się wytworzyć atmosferę szczerości i melancholii. Wielobarwna, cukierkowa stylistyka, choć pozornie powinna przeszkadzać, tylko potęguje ten efekt. Udaje się to dzięki samoświadomości reżysera, który czujnie unika popadania w kicz. Wiele scen niejako podcina serwowaną widzowi estetyczną ucztę, tak jak na przykład wtedy, gdy Mia i Sebastian stwierdzają, że widok z obserwatorium (kluczowego miejsca akcji Buntownka bez powodu) wcale nie jest taki ładny. I co najlepsze, pomimo dramatycznej dominanty, La la land jest w wielu scenach rozbrajająco zabawny! Gosling i Stone tworzą świetny tandem, który nie tylko wzrusza wątkiem romantycznym, ale również w wielu momentach rozbawia do płaczu.
Jednak poszukiwanie wszelkich odniesień do historii kina może być dosyć zwodnicze, bo sugeruje, jakoby La la land był filmem hermetycznym, dedykowanym jedynie fanom gatunku. Chazellowi udało się jednak coś odwrotnego. Uczynił z mogącej odrzucić wiele osób konwencji dzieło otwarte na każdego widza. Prężenie intelektualnych muskułów jest tu zbędne, wystarczy zwykła otwartość na wspaniały świat i historię, które z ujmującą czułością zostały przedstawione przez reżysera. Nawet ja, choć mam alergię na musicale, wyszedłem z seansu więcej niż cały i zdrów.
Ocena: 9/10