„Manchester by the Sea” to przejmujący film, nad którym unosi się piętno śmierci. Nie ma w nim ani jednej fałszywej nuty.
Film może być wstępem do terapii. Jeśli na filmowym ekranie zobaczy się kogoś, kto próbuje uporać się z problemami, może się to okazać dla widza inspirujące. Co jednak, gdy główny bohater nie chce walczyć z czarnym psem, jakim jest depresja?
Postać, w którą wcielił się w tej produkcji Casey Affleck z jednej strony rozpacza nad śmiercią bliskiej mu osoby, ale z drugiej w paradę wchodzi mu bratanek, którym musi się zaopiekować. Chłopak również przeżył wielką traumę, ale chce żyć i czerpać garściami z grania w zespole muzycznym i spotykania się z dziewczynami. Czy znajdzie nić porozumienia ze swoim wujkiem? Czy uda mu się uzdrowić jego okaleczoną duszę?
W filmie „Manchester by the Sea” nie ma, moim zdaniem, ani jednej fałszywej nuty. Jest subtelny i wyważony. Mimo teatralności tej produkcji (reżyser i scenarzysta Kenneth Lonergan wcześniej zajmował się przede wszystkim pisaniem scenariuszy) nie dostrzegłem w niej charakterystycznej dla wielu spektakli teatralnej nadeksperysyjności i manieryzmu. Nawet jeśli miejscami bohaterowie wybuchają gniewem, który wcześniej w sobie tłumili. Ten film nabrał wielkiej siły za sprawą aktorskiego koncertu w wykonaniu Caseya Afflecka i młodego Lucasa Hedgesa.
Jego wielkość i mądrość tkwi także w zaskakującym poczuciu humoru, który – jak to w życiu – pojawia się w najbardziej niespodziewanych momentach i czasem może być lekarstwem na bolesne traumy. Nie dziwi mnie to – wszak w bardzo smutnych i okrutnych czasach w Związku Radzieckim powstała genialna komedia „Świat się śmieje”.
Czy nic tak nie przywraca wiary w życie jak szczypta humoru? Nie zawsze, ale „Manchester by the Sea” skłonił mnie do zastanowienia się nad tym, jak wielką wartość może mieć film, po którym ludzie mogą odczuwać pokrzepienie i katharsis i który wnosi do świata pewne wartości.
To cudowna filmowa produkcja i aż szkoda, że jest wyświetlana w Polsce w tak niewielu kinach.
Autor: Michał Hernes