Michalina Wisłocka odmieniła ten kraj. Staroświeckie, wyjątkowo powierzchowne spojrzenie na sex, w stylu “obowiązku małżeńskiego”, zamieniła na – to czym to być powinno – “Sztukę kochania”. Niech kobieta czerpie najcudniejsze przyjemności, a żeby mężczyzna, czy chłopaczek jej w tym pomagał. Era Gierka, więc trudno było zrozumieć o co tej “babie” chodzi, ale jednak udało jej się. Jeszcze się w opis nie będę zagłębiać, jednak przytoczę pytanie – które twórcy mogli zadać, sobie samym – czy problemy z postrzeganiem seksualności w tym kraju, się skończyły po rewolucji, jaką Wisłocka dała książką “Sztuka kochania” (wydaną w 76 roku)?
Film – między innymi – wyraźnie zakłada tezę, że nie. Reżyserka z jednej strony tworzy kino społeczne przypominając o naukach doktor Wisłockiej, o bezpretensjonalnym i, w takim okresie, progresywnym spojrzeniu na tematy “z sypialni”. Z drugiej strony tapla się w komedii i humor to taki bardzo polski, dopasowany do czasów komuny (które w filmie głównie mamy).
Dla przykładu: w jednej scenie dyrektor sanatorium rozwścieczony wrzeszczy na Wisłocką, że ona “kondomy rozdaje”, a tu “się tak nie robi”. Do dyrektora podchodzi wtedy ktoś, kto niewątpliwie panią Michalinę lubi, ale dla dyrektora jednak pracuje, i mówi na ucho, że “Wisłocka jest z KGB”. Są też różne żarty seksualnego pokroju. Seksualność zresztą godna podziwu – film jest takimi scenami wypełniony. Bezpretensjonalnie, naturalnie erotycznymi. Trzecia rzecz, która tworzy tę konstrukcję, to dramat biograficzny.
Przydałoby się jednak podzielenie. Biografia wychodzi, sam dramat raczej nie. Nielinearna konstrukcja filmu, to odpowiedzialność na tyle duża, że połączenie tak wielu rzeczy się może nie udać. W “Sztuce Kochania” szybko z czasów drugiej wojny światowej przechodzimy do lat 70. Pełno tu sentymentalizmu i trudno wczuć się w tę historię. Mimo wszystko jednak drugoplanowe kreacje (Szyc i Jakubik na przykład) sprawiają, że aż nie możemy się doczekać kolejnych scen, gdy zobaczymy te postacie. Humor jest tu tak rozpisany, że aż chcę się tylko jego w tym filmie. Biografia też jest godna uwagi, ale chyba dlatego, że sam temat tak ważny. Na sentymentalizmie, powtórzeniach i tym dramacie jednak nie wychodzi już tak dobrze ten film.
Jest w tym filmie jedna scena; taka popisowa, ale jak istotna i filmowo dobra. Imponująca wręcz. Mowa o sześciominutowym mastershocie. Moment, w którym dostaniemy rozbierany taniec, rozbierany z papieru toaletowego. Wisłocką po przymorskim barze oprowadza kilka ważnych postaci (w scenie ujrzymy Tomka Kota), podczas gdy w tle typowa śmietanka dobrej zabawy, rodem z opowieści przy wódce. Wyobraźni im brak, ale reżyserce nie: scena ma posmak polskiego „Boogie Nights”. A to już sporo. Maria Sadowska (reżyserka) spuentowała to na konferencji prasowej słowami: “chyba tylko Has zrobił dłuższe ujęcie”. I widać, że ambicje wielkie, sprawa słuszna, a – całe szczęście – nie ma tu pseudo wiary w robienie arcydzieła. Kiedy z pięknego, sześciominutowego ujęcia przechodzimy w totalnie nieinteresującą scenę “z innej beczki”, pojawia się wątpliwość jak mam docenić efekt. Docenić za to mogę postać – zapomnianą – panią Wisłocką i za to temu filmowi dziękuje.
Ocena: 4/10