Jednym z najciekawszych dni w moim życiu był ten, kiedy wkroczyłem do londyńskiego British Museum. Jest to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie można zobaczyć prawdziwą mumię egipską. Byłem podekscytowany, bo ten temat wydawał się dla mnie zawsze jedną z najbardziej interesujących rzeczy związanych ze starożytnością. Z drugiej strony miałem zobaczyć właśnie od wewnątrz pochówek człowieka, który rocznie oglądają zapewne miliony ludzi – dziwna sprawa, przy której dreszcz mi przeszedł po plecach. Podobny dreszcz powinien przejść wielokrotnie po plecach w trakcie seansu odświeżonej Mumii. Niestety głównie wzruszałem na nim ramionami i walczyłem z sobą, żeby zbyt często nie ziewać.
Lubię stare Mumie – ta z Borisem Karloffem jest wciąż jednym ze straszniejszych filmów jakie widziałem. Te nowsze z Brendanem Fraserem i Rachel Weisz stanowiły z kolei rozrywkę, do której naprawdę często powracam. Istniał spory potencjał na otwarcie nowej, dobrej serii. Potencjał, który wyrażał się w osobach reżysera Alexa Kurtzmanna, Toma Cruise’a, który wciąż przyciąga do kina swoją charyzmą, oraz Sofii Boutelli, która miała stać się pierwszą kobiecą mumią w kinie. Z tej trójki, jedynie ostatnia pokazała w jakimś stopniu swoje możliwości.
Mam z tą Mumią mnóstwo problemów. Ekspozycja bohaterów jest prostacka, otwarcie opowieści żenujące i pozbawione klimatu, a główne postaci nie grzeszą charyzmą. Generalnie można powiedzieć, że jak coś się w tym filmie zaczyna – wątek, pojawia się nowy bohater – to wypada to co najmniej niezręcznie. Weźmy chociażby samego Cruise’a, którego wejście ma być zabawne, a jest wyjątkowo nudne. Potem mamy Panią archeolog, która ma być tutaj intelektualnym centrum opowieści, a jest bardziej wizualną ozdobą tej niewydarzonej fabuły. Następna jest sama mumia, która budzi się nie wiedzieć czemu (w poprzednich filmach trzeba było chociaż odczytać jakąś inskrypcję po staroegipsku, albo znaleźć nieistniejące miasta i wyrwać mumię z klątwy, których w egipskich wierzeniach próżno szukać). Na koniec zaś pojawia się dr. Jekyll (tak tak, ten od tego drugiego o nazwisku zaczynającym się na H) grany przez Russella Crowe’a. Jest to ten moment w Mumii, w którym poczułem jakieś emocje i chwilę ekscytacji. Nie oznacza to jednak, że pojawienie się Crowe’a jest idealne, przeciwnie jest wręcz kuriozalnie śmieszne, bo sam aktor wygląda jak swój własny ojciec. Jednak dzięki postaci Jekylla fabuła nareszcie rusza z miejsca, bo do tego momentu na ekranie nie dzieje się nic.
Wtedy mumia w końcu pokazuje pazurki i przez jakieś 30 minut oglądamy coś na kształt guilty pleasure. Bardziej guilty niż pleasure, ale konfrontacja między Jekyllem a mumią pokazuje niezbycie, że w Mumii gdzieś głęboko ukrył się niezły monster movie, który przykryła cała masa nieudanych elementów. Końcówka filmu jest też momentem, w którym Tom Cruise na sekundę przypomniał sobie jak świetnym jest aktorem. Żal, że tak późno, bo być może film Alexa Kurtzmanna byłby dużo bardziej pleasure niż guilty. A tak wygląda na to, że już można zacząć się bać o przyszłość Dark Universe. Oby były to jednak jedynie pierwsze koty za płoty.
Nie sądziłem, że to powiem kiedykolwiek: Brendan Fraser musi wrócić! Tom Cruise musi odejść!
Ocena: 4/10