Kilka miesięcy temu podczas ogłoszenia tegorocznego line-up’u canneńskiego konkursu dwa tytuły wzbudziły ogromne zainteresowanie i zarazem kontrowersje, które przyczyniły się do rozpoczęcia debaty na temat dystrybucji streamingowej i jej wpływu na przyszłość kina jako instytucji. Dyrektor festiwalu, Thierry Frémaux, pod naciskiem strajkujących francuskich kiniarzy podjął kroki, by dwóch przedstawicieli Netflixa zamienić na inne filmy z pobocznej sekcji. Na szczęście Frémaux szybko zrezygnował z tego pomysłu i postawił na kompromisową zmianą regulaminu, która od przyszłego roku zabroni filmom tylko i wyłącznie z dystrybucją streamingową na udział w konkursie głównym. Jedną z tych dwóch netflixowych propozycji jest koreańsko-amerykańska koprodukcja, której reżyserem jest ceniony Bong Joon-ho. „Okja” to swoisty kolaż gatunkowy łączący baśń, satyrę oraz dramat z proekologicznym przesłaniem opakowanym w ramy familijnego kina.
Za ekspozycję reżyser traktuje pierwszą scenę, która w dynamiczny, ale czytelny sposób wyjaśnia realia oraz tłumaczy czego będziemy mogli się spodziewać w dalszej części filmu. Stylizowana na marketingową prezentację sekwencja ustami prezes korporacji Mirando (Tilda Swinton) naświetla pomysł likwidacji szerzącego się głodu na świecie poprzez hodowanie nowego gatunku nazwanego „superświnią”. Owa kompozycja może wydawać się przerysowana i odrealniona, ale dzięki konsekwentnie prowadzonej obranej strategii reżyser jeszcze dobitniej uzyskał przesłanie dzieła opartego na krytyce konsumpcjonizmu oraz świata korporacji. Po szalonym początku przenosimy 10 lat w przyszłość na koreańskie wzgórza, gdzie momentalnie reżyser ogranicza środki artystycznego wyrazu i zwalnia tempo. Poznajemy naszą główną bohaterkę Miję oraz jej pupila i zarazem największego przyjaciela Okję. Czas beztroski kończy się w momencie uprowadzenia Okji przez Mirando Corporation. Firma wywozi zwierzę do Nowego Jorku, gdzie obsesyjnie nastawiona na swój wizerunek prezes korporacji szykuje dla niego zupełnie inne plany. Mija wraz z organizacją walczącą o prawa zwierząt wyrusza w podróż do Nowego Jorku, której celem jest przechwycenie zwierzęcia i sprowadzenie go do domu.
Bong Joon-ho znany jest z łączenia na pozór odległych od siebie konwencji i stylistyk, które na ekranie działają i tworzą zupełnie nowe rejony kina. Oddziaływanie jego filmów wzbudza w widzu skrajne i często występujące w niewielkich odstępach emocje. Nie inaczej było w przypadku „Okji”, w której przezabawna satyra łączyła się z dramatem o nierzadko egzystencjalnych pytaniach (i to czasami w tej samej scenie). Koreański reżyser doprowadza do perfekcji wspomniane aspekty kończąc jednak stosunkowo przyjemny i rozrywkowy seans sceną dołującą i wzruszającą, że nie sposób nie uronić na niej choć jednej łezki. Do osiągnięcia tego celu z pewnością przyczynili się aktorzy, którzy prezentowali szeroki wachlarz archetypów postaci. Szalony i przeszarżowany celebryta grany przez Jake’a Gyllenhaala, Tilda Swinton fanatycznie zapatrzona na swój perfekcyjny wizerunek, czy mój osobisty faworyt Paul Dano, który jak najbardziej oszczędnymi środkami przedstawił złożoność swojej postaci i skupiał uwagę widza swoim „niebyciem” w każdej scenie (trochę jak w „Aż poleje się krew” P.T. Andersona). Jednak na największe uznanie zasługuje młodziutka koreańska aktorka Seo-hyeon Ahn, która w interakcji z komputerowo wygenerowanym zwierzęciem potrafiła wejść z nim w autentyczną więź emocjonalną (potęga wyobraźni!).
Reżyser wraz ze współscenarzystą Jonem Ronsonem (autor scenariusza m.in. do „Franka” Lenny’ego Abrahamsona) prezentuje widzowi mądrą baśń o przyjaźni o proekologicznym przesłaniu. W swojej satyrycznej formie potrafi przemycić wątki, które poddają w moralną wątpliwość mięsożerną istotę człowieczeństwa sprowadzającą zwierzęta tylko i wyłącznie do poszczególnych partii mięsa. Bong Joon-ho udało się zrobić to, czego nie potrafiła Agnieszka Holland w Pokocie, w którym proekologiczne przesłanie podane było w nachalny i narzucający sposób. Koreański reżyser nie sili się na prawienie morałów i na przekonywanie, że jedzenia mięsa jest złe. Ten manifest po prostu naturalnie wypływa z historii i bez zbędnych narracji bezpretensjonalnie wpływa na widza. Przed seansem radzę przyszykować sobie chusteczki, bo w jednej z końcowych sekwencji otrzymacie potężną dawkę emocji. I podobnie jak w Pokocie otrzymacie pewne nawiązanie do II Wojny Światowej, ale z jednym drobnym szczegółem. Nie będzie to powód do zaliczenia kolejnego „facepalma”, ale do wyrzucenia kolejnej mokrej chusteczki. Piękne i mądre kino, które po obejrzeniu zapamiętacie na długo i być może zmienicie dzięki niemu swoje nawyki żywieniowe. Ja na pewno choć na chwilę przestanę objadać się tkanką mięsną z jakiegokolwiek osobnika, żywego osobnika.
Ocena: 8/10