Idź prosto, skręć w prawo, za strzałką proszę, niech pan uważa, tam jest przecież napisane, za strzałką. Nie, dalej, jeszcze dalej, tam na prawo. A, jeszcze zamknięte? To proponujemy kawę. „Flying bistro” czy jakoś tak – na pewno państwo znajdziecie.
To standardowe odzywki na Okęciu. Choć to małe lotnisko, we wspaniały sposób ilustruje jak pełnym życia miejscem może być port lotniczy. Nie ważne gdzie, bo wszędzie problemy są podobne. Osaka, Kraków, Minnesota, Londyn, Barcelona… Zmienia się tylko natężenie. Ludzie skądś wracają, ludzie dokądś lecą. Ktoś zgubił bagaże, ktoś nie może znaleźć osoby, która miała na niego czekać. Wszystko doskonale układa się w panoramę ludzkich losów, tyle że w skali mikro.
Pamiętam taką jedną sytuację. Kolejka do okienka jednej z linii ciągnęła się w nieskończoność. A przecież to nie było miejsce odpraw, a jedynie Informacja i miejsce, gdzie można było zapłacić za bagaż. Razem z tłumem wczasowiczów lecących do Grecji („Tak, pewnie, że wzięłam strój kąpielowy! Mam zamiar nieźle zamącić w tych greckich serduszkach”; „No panie, myślę, że gyros to tam będzie przedni, nie?”; „ To skurczybyki, taka Troję se machnąć! Noż ja pierniczę, widział pan, panie kolego?” ; „Tak, Kreta, Ateny, kebab i oliwki – to będzie przygoda śladami Herkulesa”) stałem cierpliwie i czekałem na swoją kolej. Nagle nieco podekscytowane pomruki moich współtowarzyszy niedoli przerwał donośny głos dziewczyny:
– Jak to anulowali? A co mnie to, k…, obchodzi?! Ja wieczorem muszę być w pracy! Franek, cholera, nie stój jak dupa, tylko zrób coś, do k… nędzy!
Dziewczyna szła w moim kierunku szybkim krokiem. Rzeczony Franek człapał kilka plaśnięć stopą za nią. Problemy emigracji zarobkowej, pomyślałem z przekąsem. Franek rzeczywiście chciał coś zrobić, ale nie dopuszczono go do okienka. Musiał stanąć na końcu kolejki. Tylko ta dziewczyna się wydzierała. Że „k…”, „ja j…”, „p… takie linie”, „jak to tylko ja i jakiś ksiądz”, „zróbże coś Franek, bo Lucy mnie jutro zaj…”. W takim skrócie dowiedziałem się wszystkiego. Jak i miłośnicy Akropolu. Byliśmy zdziwieni, że taka dziewczyna mogła tak bluzgać. Na oko nie więcej niż dwadzieścia parę wiosen, ładnie ubrana, dobrze skrojona garsonka, starannie uczesane blond włosy, pod pacha aktówka, a za tym cudnym dziewczęciem sapiący Franek z bagażami. Nie szata zdobi człowieka, ale tak w zasadzie, gdyby mnie to spotkało… Nie wiem jak bym zareagował. Na pewno byłbym wściekły, o ile nie gorzej w tej sytuacji.
Takich przypadków jest codziennie kilka, może nawet kilkanaście. Zdecydowanie więcej jest jednak takich, kiedy ludzie spędzają całe dnie i noce na lotniskach dogłębnie zapoznając się z niewygodami spania na metalowych kozetkach. Czasem dochodzi nawet do tego, że nie ma gdzie usiąść, bo wszystkie kozetki zajęte są przez lecących „Na Jamajkę przez Toronto, Chile i Bali”, którzy wszędzie mają kilkunastogodzinne przesiadki. A na to wszystko spogląda spokojnie obsługa lotniska. Sprzątacze, ochroniarze i inni fachowcy od dbania o porty lotnicze. Czy na innych lotniskach są lepsi albo gorsi niż w Polsce? Myślę, że nie, są raczej bardziej kolorowi. U nas Okęcie jest jednak mimo wszystko zdominowane przez Europejczyków czy nawet generalnie białych podróżujących. Wystarczy jednak pojechać nieco dalej, chociażby do Rygi, Wilna, czy Monachium i już jest inaczej. Inny świat. More cosmopolitan, baby.
Ale jakie to ma znaczenie skoro wszyscy i tak mogą się przekręcić w katastrofie lotniczej? – spytał mnie kiedyś znajomy Fin. Na lotnisku musieliśmy czekać kilka godzin, ale ten czas minął bardzo szybko. Najpierw napiliśmy się kawy, potem poszliśmy się odprawić do okienka „Check In”, a potem mogliśmy z czystym sumieniem walnąć się na kozetce i czekać na swój lot. No, oczywiście po przejściu kontroli, gdzie zawsze coś jest nie tak i trzeba ściągnąć buty. Na szczęście tym razem poszło szybko i obeszło się bez kłopotów. Choć jeden Portugalczyk, który stał przede mną, na kilkanaście minut zablokował kontrolę, mówiąc, że on musi wejść na pokład ze swoimi kluczami hydraulicznymi, bo on będzie naprawiał. Jeszcze nie wie co, ale na pewno coś się znajdzie. Zawsze przecież są jakieś problemy z rurami.
„A pani nie ma kłopotów z rurami? – padło w końcu pytanie. Na szczęście bez odpowiedzi. Na jakąś godzinę przed odlotem zbudziliśmy się wszyscy. Bagaże były już dawno nadane, podręczne były na miejscu (czyli między nogami swoich właścicieli), więc mogliśmy się rozejrzeć. Oczywiście najbardziej oblegana jest wolnocłówka i kawiarnie, ale mnie zawsze urzeka okęcki salonik kulturalny. Ni to Empik ni Virgin czy inny z tej serii przybytek kultury. Zawsze jest w nim sporo ludzi, jednak zwykle panuje kojąca cisza. Zupełnie inna od tego, co dzieje się kilkanaście metrów dalej w sklepie z pamiątkami na dziale z wódką. Uwielbiam tak chodzić po tym saloniku i rozkoszować się widokiem wydawnictw anglojęzycznych oraz takim wycinkiem z muzyki – co aktualnie jest na topie, a z klasycznej to, co jest kojarzone z Polska w pierwszej kolejności. A więc idą te wszystkie Chopiny, Pendereckie i Blechacze. A potem nasza literatura – od książek historycznych aż do pism erotycznych. Niezły rozrzut, co? Do tego gdy stoi się i czyta „Mojo” czy jakiś inny zachodni szpanerski tytuł, to z odległości kilku metrów widać budkę z souvenirami zewsząd. Najwięcej w niej matrioszek. Ręcznie malowanych. Nawet cyrylicą napisane jest, ze są spod Moskwy.
To ja przez pół Europy targam do Wrocławia oryginalne matrioszki, a tutaj każdy bałwan może sobie takie kupić? To już moja refleksja, gdy kilka miesięcy później znowu siedziałem na kozetce w rozległym korytarzu Okęcia, czekając na lot.
Ding dong, uwaga, uwaga, pasażerowie odlatujący do Rygi lotem linii B… proszeni są o podejście do bramki numer… – w końcu padły te magiczne słowa wypowiedziane przez sympatyczną i korpulentna blondynkę. Jej głos w megafonie nie był tak miły, jak chwilę później, gdy sprawdzała nasze dowody, ale wrażenie sprawia miłe. Dobry znak na taka podróż, pomyślałem. 13.15 – godzina zero i tzw. boarding time. Czyli oprócz tego do samego odlotu jakieś dwadzieścia minut. Ale jakie to ma znaczenie? Szklane drzwi lotniskowej bramki otworzyły się i wpuściły nieco letniego skwaru do środka. Nie na długo, gdyż po chwili pod drzwiami stał już duży autobus, który miał nas zawieźć pod samolot. Spodziewaliśmy się czegoś wielkiego, może nie jakiegoś jumbo jeta, ale czegoś sporego, no większego niż awionetka czy pchła.
Lecieliśmy najmniejszym samolotem, jaki widziałem w życiu. Wszyscy dookoła mówią w dziwnym języku. Głos z głośnika najpierw wita nas (tak mi się wydaje), a potem mówi coś po niemiecku. Dopiero później wita nas po angielsku i spokojnie, już czuję się zrelaksowany. Siedzę spokojnie, moi towarzysze również. Po chwili mija nas stewardessa sprawdzająca czy nasz podręczny jest dobrze zabezpieczony i czy mamy zapięte pasy. Jest spokojnie. Patrzę na kumpla, on na mnie. Dobrze, kilka godzinek przed nami i będziemy u celu. Nagle nasz spokój zostaje zmącony. Nasze spojrzenia rozłącza babcinka, na oko pod osiemdziesiątkę, z kulami i wielką torbą i cieknącym jak kran nosem. Staje nagle pomiędzy nami (siedzieliśmy w jednym rzędzie, ale po dwóch stronach), prycha, kicha dwa razy, po czym ładuje się do mojego kumpla. Nim się rozładowała i ułożyła bezpiecznie dla wszystkich swoje kule, minęło prawie dziesięć minut. Nawet steward o imieniu Unis (ach te łotewskie imiona, ach te łotewskie linie lotnicze!) okazał zniecierpliwienie. Nic, pomyślałem sobie, pogadamy na następnym przystanku.
Nawet nie pamiętam zbyt wiele z samego lotu. Latanie po prostu mnie usypia. „Ledwo dupę oderwiesz od ziemi i już kimasz”, powiedział mi kumpel, gdy wysieliśmy z samolot. Może to i prawda, choć bardzo cenię sobie widok z samolotowego okna. Każdy kraj wygląda wtedy inaczej i warto wtedy nie spać. Nawet jeśli walka ze zmieniającym się ciśnieniem jest trudna, to naprawdę warto. Nawet trzeba spróbować! Dzięki temu gdy zamykam oczy do tej pory widzę prostokątne lasy, pola i tereny pokryte fabrykami. Wciąż widzę ten porządek, wszystko geometrycznie sporządzone jak od linijki, ten ład i brak fantazji. Wciąż widzę Łotwę, która mnie przybiła perspektywą. Jej monotonią i sennością. Dalej, nieco na lewo w horyzontach mojej percepcji jest widok Polski. Kolorowe światła Warszawy czy Wrocławia, widoki budowli, z których nasze miasta słyną. A potem już tylko szybkie wzniesienie pod niebo. I tyle – koniec atrakcji.
Gdy się podchodzi do lądowania, jest lepiej. Więcej i dłużej widać. Ale co tu mówić, w końcu lata się do obcych krajów, więc na cholerę w tym wszystkim ekscytować się swoim własnym?
Wreszcie wytoczyliśmy się z naszej latającej klitki. Już czekał na nas autobus, choć wszystkim się wydawało, że budynek lotniska jest tuż za nami. Cóż, przecież to w końcu obsługa lotniska za się na tym lepiej. Wpakowaliśmy się wszyscy, kierowca zamknął drzwi. Stoimy zmęczeni, albo raczej znużeni spoglądamy leniwie na okna lub słupki do trzymania się. Cisza. Kierowca odpala silnik, już jest gotowy do startu.
Dalej stoimy. Powoli na czołach moich towarzyszy zaczyna perlić się pot. Nie można otworzyć okien, wentylacji brak, a słońce przepuszczane przez szyby zdaje się hajcować, ile fabryka dała. Zero ruchu powietrza. Zero czegokolwiek.
Po chwili naszym oczom ukazuje się stewardessa machająca do kierowcy. Ten odmachał, zakrzyknął coś po łotewsku i otworzył nam drzwi, tyle, że z drugiej strony autobusu. Dziewczyna robiła jednak dobrą minę do złej gry i zapraszała nas na ryskie lotnisko zupełnie, jakby coś mogło nas tam zaciekawić. Poza toaletą i wolnocłówką, ale to oczywiste. Wchodzimy spokojnym, ale pewnym krokiem, mijamy wąskie gablotki poczty, kantoru i sprzedaży biletów. Na ścianie długiej i białej jak śnieg rozpościera się kolorowy plakat linii, które obiecują, że zawiozą nas do każdego miejsca.
Jamajka, Seszele, Wenecja czy Wilno – wszędzie, gdzie tylko zamarzysz, bejbi. W końcu chodzimy na podwyższenie, zostawiamy za sobą wejście i wtapiamy się w codzienny gwar ryskiego lotniska. Tych ludzi, którzy tupią z wściekłości, że lot im opóźnili, tych biznesmanów, którzy ze spokojem popijają kawę w przytulnej knajpce. Jakaż wspaniała kawalkada dromaderów objuczonych bagażami i tych, co na nie czekają! Taka krótka refleksja, a potem już tylko pospieszne szukanie toalety. To lotnisko ma to do siebie, o czym miałem się później wielokrotnie przekonać, że główne korytarze i przejścia przypominają zbudowane na planie koła. I choć wcale takie nie są, ma się wrażenie, ze cały czas kręci się w kółko, że już się tu było, że gdzieś to już widzieliśmy.
Znaków prowadzących do toalety też jest sporo, ale tak naprawdę toaletę ciężko znaleźć. Szukałem bacznie i uważnie z plecakiem i torbą w ręku. Reszta poszła rozejrzeć się po kafejkach i wolnocłówce. Mieliśmy się spotkać przy jubilerze, gdzieś przy jednej z wielkich lad, przez które widać wspaniałe diamenty i inne wspaniałości. Dobra, myślę sobie i skręcam w korytarz prowadzący do toalety. Idę w dół, korytarz staje się coraz węższy, choć nadal na betonie widać wymalowane dwa pasy. Sufit zdaje się być coraz niżej i niżej… W końcu schodzę na normalny, o ujednoliconym poziomie sufitu grunt i widzę… pizzerię. WC ani śladu. Rozglądam się dookoła, jacyś Hiszpanie też szukają miejsca, gdzie by się tu odpryskać, jeden nawet próbował znaleźć jakiś kwiatek, ale na szczęście jego (chyba) dziewczyna go powstrzymała.
Po dobrym kwadransie moim oczom ukazała się najbardziej zorientowana osoba na ryskim lotnisku – sprzątaczka Maia. Nie dość, że pięknym angielskim powiedziała mi, że musisz kochanieńki iść na lewo, później na prawo, a potem to już cały czas prosto; to jeszcze podzieliła się ze mną swoimi wspomnieniami z pobytu w Helsinkach, gdzie mają podobno wspaniały sklep z gitarami. Dzięki Maia, pomyślałem i zniknąłem w jednym z wielu korytarzy.
Zimna i gumiasta. A w dodatku bez smaku i ze zbyt małą ilością sera. Właśnie taka była pizza na gdyńskim Openerze. Po tej w Rydze nie spodziewałem się niczego lepszego, bo do złudzenia przypominała tę z festiwalu. Jednak na bezrybiu i rak ryba, czyli jak żeś głodny, to zjesz wszystko, nawet but w sosie, jak słusznie skonkludował mój kolega. Ustawiliśmy się w kolejce do kasy. Było nas troje i tak naprawdę z trójką innych pasażerów zaszliśmy prawie połowę powierzchni tej mikro knajpki na lotnisku. Zrobiona na planie koła, otoczona szarożółtymi ściankami z regipsu, gdzie co kilka metrów było wejście, „Color Pizza”, bo tak się to miejsce reklamowało, serwowało jedyny ciepły i tani posiłek na lotnisku. Choć nie 5 euro za mały kawałek pizzy to sporo, to nie udało nam się znaleźć nic tańszego.
Szczyt irytacji nastąpił jeszcze przed konsumpcją. Płaciliśmy razem i dałem 20 euro. Resztę miła blondynka (chyba wszystkie Łotyszki to blondynki, naprawdę!) o figlarnym, choć nieco zmęczonym uśmiechu wydała mi w łatach. Kilka monet, ot co. Gdzie jest, do cholery moje 5 euro, moje 40 zł, moja forsa? Tak chciałem zapytać, ale posłusznie odszedłem, nie chcąc robić problemów. Później podszedłem do kantoru, po tamtejszym kursie nawet po sprzedaży reszty, stratny byłem na 2,5 euro. Nie ma to jak robić biznes na turystach…
A pizza? Wtedy smakowała wyśmienicie, choć poza mąką i smakiem świeżej papryki ciężko było wyczuć coś innego. Ale na bezrybiu i tak dalej…
Helsinki. Cel naszych pragnień i tęsknoty za świeżym powietrzem i chłodem. Po męczarniach na dusznym ryskim lotnisku ze zniecierpliwieniem czekaliśmy na chłodne fińskie podmuchy wiatru. Jeszcze w samolocie, gdy patrzyłem na widok z okna, na te przeplatane wyspami ogromne połacie wody, niczym jakieś niebieskie mięso, widziałem i czułem wtedy, jak tam musi być pięknie. Jak było i będzie tam wspaniale. In ja będę tego częścią. I w końcu będzie mi chłodno.
Już pierwszy oddech i zaciągnięcie się tym fińskim powietrzem dodało mi wiatru w żagle. Mieliśmy załatwiony nocleg w Helsinkach, musieliśmy się tylko jakoś dostać na drugi koniec miasta do portu. Ale najpierw trzeba wyjść z lotniska. Mimo tego, że to naprawdę duży port, gdzie dziennie przewija się ponad trzy tysiące pasażerów, to korytarz przylotów był bardzo krótki i po chwili byliśmy już na zewnątrz. Kupiliśmy po bilecie za 5 euro i czekaliśmy na autobus do centrum miasta. W końcu przyjechał niebieski wehikuł rodem z kosmosu i zabrał nas w nieznane. Po drodze, mijając szklane i ceglane domy, biegających spokojnie ludzi, każdy z nas miał wrażenie, że to nieznane będzie całkiem klawe.
Adam Flamma