Szmuglowanie nielegalnych towarów, zwłaszcza drogą powietrzną, zawsze zdaje się być wdzięcznym materiałem na scenariusz filmowy. Za jeden z bardziej znanych przykładów może posłużyć obraz „Blow” w reżyserii Teda Demme opowiadający historię George’a Junga. Miliony dolarów, przepych, narkotyki, niekończąca się zabawa – tak wyglądało to w produkcji amerykańskiego reżysera. Doug Liman w swoim najnowszym filmie „Barry Seal: Król przemytu” kreuje życie przemytnika w odmienny sposób. Ale zacznijmy od początku.
Barry Seal, a właściwie Adler Berriman Seal, był już bowiem raz przeniesiony do filmowej rzeczywistości przez Rogera Younga w 1991 roku. „Kokainowy gliniarz”, mimo iż był produkcją fabularną, zdecydowanie wierniej odzwierciedlał biografię pilota-przemytnika, aniżeli zrobił to Liman. Postać dilera obrosła w legendę, stała się bardziej nieustraszona, charyzmatyczna, pełna humoru. Nie dziwi, że Liman postanowił wykorzystać to i, jak sam przyznaje, skupić uwagę na śmiałym bohaterze.
Fabuła filmu „Barry Seal” podzielona jest na kilka części związanych z wykonywaniem zleceń przez Seala na rzecz różnych organizacji. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia tytułowego bohatera, dzięki czemu nadarza się kilka okazji, aby zaskoczyć odbiorcę rozwojem akcji. Jednak nie można powiedzieć, że fabularnie produkcja Limana zaangażuje przez cały seans, gdyż większość rozwiązań staje się przewidywalna. Linearne przedstawianie historii sprawia, iż całość z czasem robi się nużąca, choć tempo narzucone na początku projekcji wciąż się utrzymuje. Z pewnością ciekawie, a przy tym nietypowo, został zarysowany główny bohater, który z każdym dniem boryka się z problemem, gdzie schować torby pieniędzy. Reżyser nie wzbogaca fabuły przez uzależnienie Barry’ego od przemycanego towaru, organizowanie imprez czy liczne romanse. Zaskakujące jest to, że tytułowa postać poznawana przez widza na początku praktycznie nie ulega wewnętrznym przemianom pomimo, że dochodzi do wielu sytuacji, które takie przemiany mogłyby wywołać. A co więcej, Barry’ego ogląda się z przyjemnością. Duża w tym zasługa Toma Cruise’a perfekcyjnie pasującego do tej roli. Charyzmatyczny aktor uzbrojony w szeroki uśmiech, niekończący się wigor w punkt oddaje nieustraszonego pilota podejmującego się nawet najgorszych zadań. Portret przemytnika może nie jest w pełni wymiarowy i brakuje paru elementów, które tłumaczyłyby jego zachowania, jednak trudno wyobrazić sobie w tej roli innego aktora niż Cruise’a. Jego filmowym partnerem był Domhnall Gleeson, którego ostatnimi czasy coraz częściej zobaczyć można na ekranie kinowym. Niewątpliwie przykuwa uwagę odbiorcy, zaskakując swoją prostolinijnością, jednak nie ma się co oszukiwać – „Barry Seal” jest popisem tylko jednego aktora.
Seans produkcji Limana zaczyna się od wzmianki, iż fabuła opiera się na prawdziwej historii. Tylko to uzasadnia używanie kamery z ręki, nienaturalnych ujęć oraz częstych nagłych zbliżeń i oddaleń, co sprawia, iż obraz nabiera bardziej dokumentalnego wymiaru. Mnie osobiście ta forma kręcenia nie przekonuje, wydaje się być nazbyt sztuczna. O wiele płynniej oglądałoby się projekcję przy zachowaniu typowego sposobu uchwycenia obrazu. Przekonują za to szerokie kadry oraz liczne ujęcia z lotu ptaka odsłaniające piękno kolumbijskich krajobrazów.
„Barry Seal: Król przemytu” stanowi przyjemny film akcji, bardziej skłaniający się w stronę komedii (kryminalnej?), aniżeli dramatu. Nie jest tak schematyczny, jakby mógł wydawać się po opisie, a co ważniejsze, zawiera niemało naprawdę udanych humorystycznie scen. Doug Liman pokazuje, że można nakręcić obraz zawierający w sobie napięcie oraz ryzyko bez posługiwania się przy tym wybuchami czy pościgami. Choć produkcja nie jest szczególnie wymagająca, to warto sięgnąć po nią z uwagi na popisową rolę Toma Cruise’a.
ocena: 6,5/10