Na wstępie muszę zaznaczyć, iż to było moje pierwsze spotkanie z kolorowymi kucami, bowiem jakoś nie po drodze było mi oglądać poczynania tych stworków na srebrnym ekranie w serialowych odcinkach. Jak udało mi się jednak doczytać, uniwersum kucyków Pony jest całkiem pokaźne, a większość z bohaterów charakteryzuje się mocami, które pozwalają im ratować królestwo. Postanowiłam potraktować „My Little Pony. Film” w reżyserii Jaysona Thiessena jak każdą inną animację. Wraz ze mną na sali była liczna grupa rodzin i przyznam szczerze, że nie spodziewałam się, że produkcja kanadyjskiego artysty zaliczy tak udany weekend otwarcia.
Fabuła animacji została dostosowana do najmłodszych, co niestety jawi się jako pewien minus – większość osób towarzyszących dzieciakom na seansie niestety może się wynudzić. Nie jest to produkcja, do której przyzwyczaiło nas studio Disney – w „My Little Pony” na próżno doszukiwać się aluzji czy żartów przeznaczonych dla starszego widza. Historia skupia się na losach Twilight Sparkle (fioletowy kucyk tytułujący siebie „Księżniczką Przyjaźni”) zmuszonej do uratowania królestwa Equestrii, w czym, na szczęście, pomagają jej koleżanki. Prostego, dość przewidywalnego zadania nie potraktowałabym jako minusa seansu, gorzej z charakterystyką postaci, które dla mnie były zupełnie nowe. No ale jak się jest kucykowym ignorantem, to później się nie rozróżnia postaci, także – mój błąd. Fabuła stworzona z myślą o wiernych fanach stworków nie zaskoczy nagłymi zwrotami akcji, choć parę rozwiązań może okazać się zaskakujące. Humor animacji opiera się głównie na gagach oraz żartach sytuacyjnych, choć parę kwestii dialogowych jest całkiem udanych.
Kucyki ruszają więc w poszukiwaniu gryfów, które pomogą im przezwyciężyć złowrogiego Króla Burzy. Podczas tego niepowtarzalnego seansu, odniosłam dziwne wrażenie, że świat w „My Little Pony” jest dziwnie szarobury, a przeciwnicy dość przerażający. Spodziewałam się więcej pastelowych kolorów, choć możliwe, że takie barwy miały podkreślić poczucie zagrożenia. Ponadto nie zostały wyeksponowane takie cechy jak przyjaźń i konieczność współpracy, nie licząc kulminacyjnej sceny, przez co większość projekcji wydaje się pusta. Nie zostanę również fanką zastosowanych grafik w produkcji – owszem, same postacie kucyków są całkiem pocieszne, ale nie próbowałabym na siłę wypełniać tła – otaczającego świata kreować w efekcie mającym nadawać głębię obrazu, czyli rodzaj niepełnego 3D.
Dużym atutem w mojej opinii są piosenki, które prócz tego, że po prostu łatwo wpadają w ucho, znacznie ożywiają atmosferę filmu. Zarówno do linii melodycznych, a tym samym tekstów utworów, z czystym sumieniem mogłabym powrócić po seansie. Słowa uznania należą się również polskim artystom wykonującym tą muzykę z wyczuciem oraz z niemałymi umiejętnościami.
„My Little Pony” nie było takim złym wyborem repertuarowym, co pozytywnie mnie zaskoczyło. Nie ma co ukrywać, iż ciężko, aby fabularnie animacja porwała dorosłego widza niebędącego pasjonatem kolorowych kucyków, jednak teksty dotyczące „kopytkowania” przekupią chyba każdego widza. Zadziwiający był fakt, że produkcja Jaysona Thiessena przepełniona jest żeńskimi postaciami, pozostawiając przy tym męskie na drugim, trzecim planie jako stosunkowo mało istotne dla sedna historii. Nie powiem, aby „My Little Pony” zachęciło mnie, aby sięgnąć po serialową wersję przygód kuców, ale jednocześnie nie czuję się zniechęcona, aby może kiedyś jeszcze zapoznać się z dziejami królestwa Equestrii.
Ocena: 4,5/10