Najnowszy film Alexandra Payne’a okazał się zdecydowanym zaskoczeniem. Reżyser znany dotąd z nieśpiesznie prowadzonych opowieści, często w konwencji kina drogi (dość wspomnieć o rewelacyjnej “Nebrasce” czy ciut gorszym “Schmidtcie”) postanowił w Hollywood nakręcić satyryczne science fiction. Gatunkowy skok nie bez zaskoczenia wiązał się też z jakościowym. “Pomniejszenie”, choć ambicje może i ma wielkie, w całej swej wieloproblemowej zawiłości okazuje się jeszcze mniejsze niż jego bohaterowie.
Payne wychodzi tu co prawda z ciekawego konceptu. W obliczu globalnych kryzysów ratunkiem przed finansowymi problemami i ekologiczną katastrofą ma okazać się proces zwany potocznie pomniejszeniem – zredukowanie masy i objętości ludzkiego ciała do ponad 2000 razy mniejszej ma skutkować nie tylko niewielkim rozmiarem, ale i zminimalizowaniem kosztów życia oraz światowej produkcji odpadów. Motyw wykorzystany niegdyś w kultowym “Kingsajzie” Payne stosuje tu do wysnucia ekologicznego wywodu i dyskretnego napiętnowania samodestrukcyjnej natury człowieka.
Pomniejszenie, choć wpływające na środowisko w sposób znamienny, zostaje w filmowej rzeczywistości prędko napiętnowane, a nieliczni śmiałkowie decydujący się na przejście procesu robią to raczej z czysto ekonomicznych względów niż szczytnych idei. Warto podkreślić bowiem, że po zmniejszeniu każdy staje się prawdziwym bogaczem na niewielką skalę – na powierzchni raptem kilku kilometrów rozciągają się “wielkie” sterylne i syntetyczne metropolie, tworzące na pierwszy rzut oka utopijny raj pozornej równości. Jak się w końcu okaże, świat nie jest aż tak różowy jak by się bohaterom zdawało. I choć sam koncept wydaje się niesamowicie pociągający, starcza go raptem na 30 minut seansu. Payne skacze pomiędzy kolejnymi latami opowiadanej historii jak pasikonik, wciąż i wciąż porzucając rozpoczęte wątki i ucinając je w momentach najciekawszego rozwoju. Na przełomie ponad dwugodzinnego filmu bombarduje nas milionem kolejnych poruszanych problemów, stawia kolejne tezy starając się dołożyć do swojej plastikowej konstrukcji coraz to nowe elementy. Efektem tego gubi całą siłę swojego kina, nie dając nam się zachwycić tak interesująco zbudowanym światem.
Filmowe charaktery są co prawda bardzo zróżnicowane, ale wydają się syntetycznie sztuczne, niemalże jakby zostały wycięte z gotowego produktu. Największym zaskoczeniem okazuje się tu Christoph Waltz, który po latach powtarzania tej samej roli wybrał się na plan z dużą dawką szyderczej radości. Jego postać kapitalistycznego geniusza, choć płaska jak każdy inny filmowy bohater, ironizując w punkt komentuje przedstawione filmowe wydarzenia, a jego spostrzeżenia są niemalże przedłużeniem refleksji zmęczonego jednocześnie absurdalną i sztampową fabułą widza. Przejścia między kolejnymi jej punktami są niesamowicie pretekstowe, natomiast same przedstawione wydarzenia okazują się sklejką ze wszystkich “cool” motywów ogranych kiedykolwiek przez kulturę popularną. Wszystkie ułożone w doskonale znanej kolejności, podsypane dokładnym wykalkulowaniem na nasze emocje i reakcje po pewnym czasie zaczynają przypominać tani wyrób telewizyjny tworzony jedynie za większe pieniądze i w ciekawszej scenerii. Bo gdy żyje się w świecie, w którym pierścionki są większe niż samochody, a krople wody okazują się groźne niczym fale tsunami, aż przykro obserwować tak bardzo oklepane relacje i spokojnie linearnie prowadzoną fabułkę zakończoną płytkim morałem. Morałem w dodatku stojącym w sprzeczności ze wszystkimi prezentowanymi przez filmowych antagonistów ideałami. A nam, widzom, po długotrwałej filmowej przeprawie pozostaje tylko głośny śmiech zmarnowanego potencjału i niezamierzonej śmieszności “Pomniejszenia”.
ocena: 3,5/10