Powieść szpiegowska to jeden z najbardziej klasycznych gatunków literatury popularnej. Swoją sławę zyskała głównie dzięki prozie Iana Fleminga, który stworzył postać Jamesa Bonda, agenta 007. John le Carre w „Szpiegu” starał się pokazać inną stronę pracy szpiega. Jego powieść pozbawiona jest fajerwerków, gadżetów i wyrachowanych, przerysowanych przeciwników. Taki też jest film Tomasa Alfredsona – nieco przeceniony przez prasę zachodnią, acz zrobiony z wielką klasą thriller szpiegowski z gwiazdorską obsadą.
Alfredson, znany ze swojego debiutu „Pozwól mi wejść”, to reżyser po dwakroć nietuzinkowy. Z jednej strony potrafi w sposób niezwykle precyzyjny opowiadać historię, z drugiej zaś na zupełnie wyjątkowy styl wizualny. „Szpieg” jest filmem stylizowanym na stare kino sensacyjne zarówno w warstwie narracyjnej, jak i w podejściu do obrazu. Alfredson od początku narzuca bardzo mozolne tempo opowiadanej historii, co nie przeszkadzałoby szczególnie, gdyby wydarzenia na ekranie były interesujące. Pierwsze 30 minut jednak takie nie jest. Historii poszukiwania „kreta” w grupie brytyjskich szpiegów brakuje dynamiki.
Wszystko wygląda niestety jak na zwolnionym tempie. Co więcej dialogom, na których cała potencjalna dynamika powinna być oparta, brakuje choćby garstki ironii. Przez to wszystko początkowe fragmenty filmu są mocno usypiające i męczą. Jedyne co pozostaje interesujące są aktorskie fajerwerki, które serwuje nam obsada złożona z najlepszych brytyjskich aktorów. Bryluje szczególnie Gary Oldman jak George Smiley. Oldman, bardzo mocny kandydat do Oskara, miał przed sobą niezwykle trudne zadanie zagrania w gruncie rzeczy milczącej postaci, której aktywność ogranicza się głównie do zadawania pytań. Oldman jednak potrafił z tego materiału stworzyć człowieka z krwi i kości. Szczególnie jedna scena, w której przedstawia swoje spotkanie z tajemniczym Karlą, jest mistrzostwem aktorstwa i popisem jak kilkoma niuansami można pokazać ludzką stronę Georga. Na drugim planie brylują John Hurt, Colin Firth czy chyba w najbardziej pełnokrwistej roli Tom Hardy.
Szczęśliwie w najlepszym momencie Alfredson zaczyna dotrzymywać kroku swoim aktorom. Film mniej więcej w połowie staje się wprost ekscytujący. W trakcie poznawania coraz większej ilości informacji na temat intrygi, byłem coraz bardziej zainteresowany jej rozstrzygnięciem, które mimo to pozostało zaskakujące. Alfredson nie stosuje jednak mechanicznej, banalnej narracji. Żongluje chronologią, kapitalnie posługuje się montażem i muzyką, nadając przy tym swoim postaciom ludzką stronę. W miarę rozwoju wydarzeń czuje się coraz pewniej w swojej roli, czego dowodem jest ostatnie, wprost magiczne ujęcie.
„Szpieg” nie jest filmem idealnym. Tomas Alfredson nie potrafi z łatwością i płynnie wejść w swoją rolę, co powoduje początkową toporność narracji. Gdy się jednak rozkręca, to już na dobre. Dzięki temu końcowa część filmu to prawdziwie wciągający kawałek kina.
Maciej Stasierski