Amerykańskie filmy o sporcie przywołują we mnie bardzo niedobre skojarzenia. Takie fabuły zbudowane są zwykle na bardzo prostym założeniu – opowiedzieć znaną i przewidywalną historię w jak najbardziej sentymentalny sposób, z emocjonalnym happyendem, za to bez większej koncentracji na kreacji bohaterów. Do pewnego czasu taka banalna formuła sprawdzała się znakomicie, czego przykładem jest choćby kuriozalny sukces oskarowy „Rocky’ego”. Ostatnio jednak zarówno publiczność, jak i krytycy zaczęli patrzeć na tego typu dzieła z coraz większym sceptycyzmem. Być może „Moneyball” Bennetta Millera, kompletnie nietypowy film o sporcie, przyniesie wszystkim otrzeźwienie.
Billy Beane (współproducent filmu Brad Pitt) miał być wielką gwiazdą baseballa. Jego talent został kompletnie zmarnowany, co doprowadziło go do jedynej słusznej decyzji – rezygnacji z kariery. Postanowił zostać menedżerem sportowym, a jego najważniejszym zadaniem stało się wprowadzenie Oakland Athletics do finałów ligi. Po kolejnej nieudanej próbie postanawia coś zmienić i zatrudnia Petera Branda (świetny Jonah Hill), który proponuje nowy sposób prowadzenia drużyny – poprzez komputerową analizę osiągnięć zawodników.
Drugi film Bennetta Millera, po świetnie przyjętym „Capote”, to kolejny dowód, że jest to reżyser o bardzo dużym talencie i dobrym warsztacie. Co jednak ważniejsze w przypadku tego filmu, Miller pokazuje w „Moneyball”, że potrafi się znakomicie ukryć, pozostać w cieniu historii i pozwolić jej żyć własnym życiem. Nie dostaniemy więc tutaj szczególnych reżyserskich fajerwerków. Miller stawia na dość klasyczny sposób narracji i trzyma się ściśle genialnie napisanego scenariusza Aarona Sorkina i Stevena Zailliana. Skrypt oparty na mocno analitycznej książce Michaela Davisa to naprawdę perełka. Para scenarzystów udowadnia, że można z bardzo ograniczającej konwencji kina sportowego wyciągnąć coś bardzo oryginalnego i przy tym uniwersalnego. Ukazują swego rodzaju konflikt między dawnymi, ugruntowanymi zwyczajami, których personifikacją są selekcjonerzy z klubu z Oakland, oraz nowoczesnej myśli, którą symbolizuje Brand. Sorkin i Zaillian stawiają tezę, że każdy kto próbował czegoś zupełnie nowego i nietypowego, na początku napotykał grono przeciwników, zwolenników przyjętego, tradycyjnego porządku. Nie dają jednak prostej recepty na to, która koncepcja jest lepsza. Świetnie pokazują natomiast jak mocne, przekonujące argumenty mogą mieć obydwie strony, jak mocnymi kartami mogą grać. Na tym tle Miller prezentuje nam postać Billy’ego Beane’a, który jako pierwszy podjął ryzyko zmian.
Sam bohater wie, że być może porywa się z motyką na słońce, niemniej z konsekwencją i determinacją brnie tą drogą, którą obrał. Znakomicie to widać w godnej każdej możliwej nagrody, mistrzowskiej wprost kreacji Brada Pitta. Jego Beane to z jednej strony pewny siebie, nieco nonszalancki człowiek. Z drugiej wie, że gdy jego pomysły nie zadziałają, to będzie oznaczało właściwie koniec jego kariery. Niemniej stawia wszystko na jedną kartę, idzie drogą swojego dość głęboko ukrytego, ale jakże widocznego w końcówce filmu idealizmu. Brad Pitt zagrał Beane’a genialnie, niesamowicie, porywająco! Jest to bez wątpienia jego najlepsza kreacja ostatnich paru lat, czego nie spodziewałem się powiedzieć tak szybko po premierze „Drzewa życia”, w którym Pitt także grał rewelacyjnie. W postaci Beane’a zadziało wszystko – brawura, fizyczność Pitta, a jednocześnie jego nieco bardziej stonowana natura, co widać szczególnie w scenach z córką głównego bohatera. Świetnym partnerem w tym filmie okazał się dla Pitta Jonah Hill. Znany dotychczas z dużo lżejszego repertuaru Hill zagrał być może pierwszą tak ciekawą, dramatyczną rolę i wywiązał się z zadania wzorowo. Przy ocenie „Moneyball” nie sposób zapomnieć także o wspaniałych zdjęciach Wally Pfistera i znakomitym montażu, który widać szczególnie w jednej z niewiele scen meczowych.
Amerykańscy komentatorzy prognozują, że „Moneyball” może w tym roku powalczyć o kilka Oskarów. Gdyby tak rzeczywiście się stało, myślę, że Akademia nie musiałaby się wstydzić swoich wyborów i być może wynagrodziłaby nam długoletnie oczekiwanie na nagradzanie naprawdę zasługujących na to filmów. Brad Pitt swoją kreacją udowodnił, że wciąż jest jednym z najwybitniejszych aktorów Hollywood. Polecam!
Maciej Stasierski