Najczęściej słyszaną rekomendacją za tym, żeby obejrzeć drugą część przygód Sherlocka Holmesa było następujące stwierdzenie: „jeśli podobała Ci się pierwsza część, to druga bez wątpienia też Ci się spodoba”. Takie stawianie sprawy napawało mnie niepokojem wszak jestem chyba jedną z niewielu osób na tej planecie, której wersja Guya Ritchiego absolutnie nie przypadła do gustu. Niemniej postanowiłem zaryzykować i dostałem chyba to co chciałem. Czyli mniej więcej tak samo podobne rozczarowanie, może kapkę lepszy film, bo na poprzednim nudziłem się bite dwie godziny, a na tym jedynie do 2/3 trwania seansu. Postęp więc jest, acz nie taki jaki być powinien.
Obraz Guya Ritchego pod zgrabnym tytułem „Gra cieni” nie zaskakuje absolutnie niczym. Mamy więc piramidalną konstrukcję światowego spisku, na którego czele stoi profesor James Moriarty (bardzo dobry w tej roli Jared Harris). Mamy też kilka pań, które w tej historii grają mniejszą lub większą rolę – znaną z poprzedniej części Irene, tajemniczą Simzę (znana z serii Millenium, kompletnie niewykorzystana Noomi Rapace) oraz Mary, żonę dr Watsona. Mamy w końcu ulubioną parę bohaterów. To jednak czego nie mamy jest tutaj zdecydowanie najbardziej znaczące. Film Ritchiego jest kompletnie pozbawiony ciekawej, wciągającej intrygi. Historia, której punktem kulminacyjnym ma być wywołanie wojny światowej ciągnie się wręcz niemiłosiernie. W odbiorze nie pomaga niestety strasznie szarpany styl narracji Ritchiego, który nigdy nie był dobrym opowiadaczem historii. Nie sposób odmówić Anglikowi niezłego stylu wizualnego, co widać szczególnie w dwóch znakomitych sekwencjach filmu – scenach w pociągu do Brighton oraz Paryżu. Niestety poza nimi niewiele jest w tym obrazie do oglądania. Sceny są słabo posklejane, tempa brakuje, a zwolnienia kamery tylko utrudniają wprowadzenie dynamiki. Ritchie zadbał o detale takie jak scenografia, kostiumy i muzyka, zapomniał jednak o tym, że potrzebne jest jeszcze o czym opowiadać.
Jedynym z niewielu pozytywnych aspektów filmu są pojedynki słowne Roberta Downeya Jr. z Judem Law. Ci dwaj tworzą kapitalny, zaskakująco zgrany duet. Szczególnie Jude Law wspina się na wyżyny swoich umiejętności, żeby doszlusować poziomem do Downeya, który swoim luzem, charyzmą jak zwykle poraża. Jared Harris jako Moriarty wreszcie tworzy portret czarnego bohatera, który jest w stanie dorównać intelektem Holmesowi. Zabrakło tego Markowi Strongowi, który zupełnie nie sprawdził się w pierwszej części jako Lord Blackwood. Harris natomiast tworzy interesujący portret żądnego władzy i pieniędzy profesora. Kompletnie marnują się niestety Kelly Reilly, Rachel McAdams, a szczególnie Noomi Rapace, której postać jest w filmie zupełnie niepotrzebna. Stephen Fry jako brat Holmesa Mycroft daje znakomity, wysmakowany epizod.
„Gra cieni” rozczarowuje niemal we wszystkich aspektach. Scenariusz kuleje, historii brakuje, reżyseria pozbawiona jest zaangażowania. Kilka niezłych scen dynamicznych i potyczki dialogowe Holmesa z dr Watsonem to zdecydowanie za mało nawet jeśli mamy do czynienia z niezbyt wymagającą rozrywką. Było co poprawiać, ale niestety niewiele z tego się udało.
Maciej Stasierski