Jednym z najważniejszych muzycznych premier tego lata jest bez wątpienia pierwszy solowy album wokalisty Radiohead Thoma Yorke’a (choć muzyk zżyma się na określenie „solowy”). Płyta zatytułowana „The Eraser” powinna przypaść do gustu tym, którzy docenili dokonania rodzimej formacji Thoma z ostatnich lat („Kid A”, „Amnesiac”, „Hail to the Thief”). Yorke jest jednak tak utalentowanym muzykiem, że mimo nieuchronnych skojarzeń, nie można oceniać jego twórczości tylko i wyłącznie przez pryzmat Radiohead. „The Eraser” jest tego potwierdzeniem. Jednakże, aby dopatrzyć się związków z „Radiogłowymi” nie musimy nawet włączać płyty. Jej producentem jest znany ze współpracy z zespołem Nigel Godrich, który nagrał też partie innych instrumentów na „The Eraser”, z wyjątkiem pianina. Za nie odpowiada wszechstronny gitarzysta i kompozytor Radiohead Jonny Greenwood. Okładkę albumu zaprojektował Stanley Donwood, a o brzmienie zatroszczył się Graeme Stewart- osoby regularnie wspierające formację Yorke’a. A sam Thom napisał na niej, że jego pierwsza płyta nie powstałaby gdyby nie wsparcie i wiara Radiohead. Tyle zachęty dla wszystkich, których nie przekonuje samo magiczne nazwisko „Yorke”. A ma do czego. Ale zacznijmy od początku. Album rozpoczyna tytułowe nagranie z niepokojącym pianinem i neurotycznym wokalem. I tak zostajemy wprowadzeni w niezwykły świat „The Eraser”. Nastrój potęguje dramatyczne „Analyse” („There’s no time to analyse”) i transowe „The Clock”. Później pora na „Black Swan”, chyba najlepszy, a na pewno mój ulubiony utwór na debiutanckim albumie Thoma Yorke’a. Kojarzy się on z „I Might Be wrong” z „Amnesiac”, nie ze względu na brzmienie, a na jaką może pełnić na koncertach. To jedyne taneczne, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nagranie. Oczywiście taniec w znaczeniu Thoma Yorke’a- kto widział koncert Radiohead choćby w telewizji (tak jak ja), wie, co to znaczy. „Black Swan” brzmi dość niewinnie i przyjemnie (ale jest to ambitna przyjemność). W ten sposób tworzy się intrygujący kontrast między muzyką a tekstem, który przybiera wyraz wysublimowane ironii. W efekcie utwór ten dosłownie rozbraja (nie da się użyć innego określenia) swoją siłą artystycznego przekazu. Następnie zasłuchujemy się w „Skip divided”, gdzie po raz kolejny warto zwrócić uwagę na wokal, który pełni rolę niemal kilku instrumentów. W pozornie sielankowy nastrój wprowadza nas rozbudowane „Atoms for Peace” przywodzące na myśl skojarzenia z tytułowym nagraniem z „Kid A”. Później pełne dramaturgii „And it Rained All Night” przypominające odrobinę „Myxomatosis” z „Hail to the Thief”. Cudownie niepokojący singiel (!) „Harrowdown Hill” przygotowuje grunt pod „finał, który wieńczy dzieło”. „Cymbal Rush”, nagranie zamykające „The Eraser”, wymyka się wszelkim opisom. Charakterystyczny śpiew na tle minimalistycznych, systematycznie rozwijających się brzmień buduje ulotny utwór, który stanowi jednocześnie najlepsze muzyczne podsumowanie całej płyty. Płyty w dużej mierze opartej na wokalu. Głos Thoma nie tylko zachwyca jak zawsze ilością nagromadzonych emocji i bogactwem tonów. W większości utworów stanowi odrębny instrument (dlatego szczególnie polecam słuchanie „The Eraser” na słuchawkach), co czyni album trochę podobnym do słynnej „Medulli” Björk. Płyta nie ma rockowego brzmienia „The bends” ani rozmachu „Ok Computer”. Opiera się na minimalistycznej elektronice i wypracowanych dźwiękach instrumentów, co wytwarza nieco introwertyczny klimat. Być może niektórym będzie brakowało gitar Jonny’ego Greenwooda i Eda O’Briena czy partii orkiestrowych znanych z poprzednich płyt Radiohead, ale to przecież nie kolejnych album „Radiogłowych”. Podobno teksty Yorke’a wyrażają jego zaangażowanie w społeczno-polityczne oblicze współczesnego świata. Wszystkim, których to mierzi polecam słowa Oscara Wilde’a: „W rzeczywistości sztuka odzwierciedla widza, nie życie”. Na solowym albumie Thoma każdy ambitny słuchacz znajdzie emocje, krainy, pejzaże- co jeszcze?- dla siebie. „The Eraser” wymaga skupienia, ale to skupienie procentuje. Czym? Tym, co potrafi wyrazić tylko muzyka.