Zespół Audioslave (zwany też supergrupą) powraca z trzecią płytą. „Revelations” ukazało się zadziwiająco szybko – w maju zeszłego roku do sklepów trafił drugi album kwartetu, „Out of Exile”. O ile debiut Audioslave wprowadzał do muzyki rockowej (warto zauważyć, że artyści chętnie mówią o swoich klasycznie rockowych inspiracjach, co jest ewenementem w dobie kultu cold wave i new romantic) nową jakość, o tyle kolejna płyta stawiała pod znakiem zapytania dalszy sens twórczości pod szyldem Audioslave. W rozgłośniach (nie tylko tych „alternatywnych”) straszył singiel „Be Yourself”, a doniesienia z koncertów informowały o spadku wokalnej formy Chrisa Cornella. Dlatego wiadomości o rychłym ukazaniu się nowego albumu nie powitałam z entuzjazmem. Takoż jak i samej płyty po pierwszym przesłuchaniu. Odniosłam wrażenie, że całość brzmi jednak zbyt klasycznie. Za dużo inspiracji tradycją, za mało „rysów charakterystycznych”, których przecież nie brakowało we wcześniejszej twórczości gentelmenów z Audioslave. Ale kolejne doświadczenia z płytą pozwoliły mi zmienić ogląd. Znalazło się jednak na „Revelations” sporo innowacji. Przede wszystkim – disco. Genialna już wcześniej sekcja rytmiczna Commerford/Wilk ewoluowała w stronę tanecznych rytmów, czego najlepszym przykładem rozbujane „One and the Same” (chociaż przejście brzmi nieco „stadionowo”; „Dress in white, be part of the night?”- czyżby?). Pierwszy singiel „Original Fire” przywodzi na myśl skojarzenia z naszą IRĄ, ale więcej w nim bluesowego feelingu (zwrotki). Solówki też nie podrobiłby żaden polski muzyk („zagraniczny” też raczej nie). Absolutnym majstersztykiem jest „Broken City”- leniwe zwrotki, oszczędne solo a la Eric Clapton (?), charakterystyczny groove i idealnie z nim zgrany riff w finale. Moim zdaniem to najlepszy utwór w (całkiem już imponującej) karierze Audioslave. „Revelations” to kolejny pyszny riff (Tom Morello nie zawodzi) i dobra melodia na dobry początek. Panowie tym razem zrezygnowali z klasycznych ballad (co było słuszną decyzją, jeśli sądzić po wolniejszych kawałkach na „Out of Exile”). Trochę spokojniej robi się w „Until We Fall” i „Nothing Left To Say But Goodbye”. Drugi z wymienionych utworów szczególnie ujmuje łagodną, powolną melodyką. Niestety, muszę z przykrością stwierdzić, że wokal Chrisa Cornella chwilami pozostawia nieco do życzenia. Dalej imponuje poczuciem melodii, świetnie radzi sobie z niższymi, bardziej bluesowymi partiami. Trochę gorzej robi się, gdy próbuje nieco „wzbić się wzwyż”. Efekt jest najbardziej dramatyczny przy „onomatopeicznych” zaśpiewach. Doświadczeni muzycy, choć jeszcze nie weterani, udowadniają swoją trzecią, że ich współpraca nie była kaprysem gwiazd ani próbą powiększenia oszczędności. Muzycy poszukują, a jednocześnie coraz lepiej odnajdują wspólny język. Moje pierwsze wrażenie nie było chyba jednak całkowicie bezpodstawne. Na „Revelations” więcej znajdą dla siebie miłośnicy rocka niż poszukujący – „mroczni i alternatywni”.