To było w roku 2004. Wtedy usłyszałem trzecią płytę Explosions In The Sky – “Earth Is Not A Cold Dead Place”. Usłyszałem i od razu się nią zachwyciłem. Muzyka wyczarowana przez czterech niepozornych gości z Austin w Teksasie, wprost porażała. Była to kwintesencja post rocka. Idealne połączenie pełnego kontrastów grania a la Mogwai, dostojeństwa Kanadyjczyków z Godspeed You Black Emperor! oraz niesamowitej aury przywodzącej nagrania Sigur Ros. A wszystko osiągnięte bardzo prostymi środkami – jedynie dwie gitary, bas i perkusja. Bez brzmieniowego rozmachu wyżej wymienionych kapel (może Mogwai jest tutaj wyjątkiem). Mimo to niczego tej muzyce nie brakowało. Była taka, jak być powinna – piękna. Minęły trzy lata. Przez ten czas moje oczekiwania oczywiście wzrosły. Ciągle miałem nadzieję, że panowie: Mark Smith, Chris Hrasky, Munaf Rayani i Michael James objawią światu kolejne wielkie dzieło. Objawili płytę zatytułowaną „All Of A Sudden I Miss Everyone”, której niestety dziełem nie można nazwać. A zwłaszcza wielkim… Zaczyna się wprawdzie obiecująco. Utwór nazwany „The Birth And Death Of The Day” to pełne pasji Explosions In The Sky. Stylistycznie można go umieścić w połowie drogi między żarliwością znaną z drugiej płyty Amerykanów – „Those Who Tell the Truth Shall Die, Those Who Tell the Truth Shall Live Forever” a spokojnym plumkaniem, które stanowiło siłę wspomnianej już trzeciej płyty “Earth Is Not A Cold Dead Place”. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, iż kulminacyjny punkt tej kompozycji może być dobrym przykładem, aby wytłumaczyć, co jest najwspanialszego w post rocku. Niestety dalej jest już tylko poprawnie… Mamy do czynienia z mdłym „Welcome Ghosts”, który mógłby być z kolei dobrym przykładem na to, w jakiej kondycji jest obecnie post rock. Następnie umieszczony został długi, bo ponad trzynastominutowy „It’s Natural To Be Afraid”, który z powodzeniem wpasowałby się w konwencje ostatnich płyt japońskiego Mono. Czwartym utworem jest „What Do You Go Home To?”. Nie wyróżnia się on niczym szczególnym. Słucha się go całkiem przyjemnie, ale nic ponadto. No, ale dalej atmosfera się poprawia, gdyż „Catastrophe And The Cure” to trochę żywszy kawałek. Posiada on namiastkę mocy, którą cechowały się poprzednie dokonania zespołu. W sumie to jest całkiem udany. Niestety finał panom z Teksasu nie wyszedł. „So Long, Lonesome” to kolejny wolny utwór, jakich nagrali już mnóstwo. Tym razem postanowili sobie urozmaicić sprawę wykorzystaniem fortepianu. Właśnie na fortepianowym motywie oparta jest cała kompozycja. Średnio to wyszło. Jestem na nie. No cóż. Kolejna płyta Explosions In The Sky nie powala niczym wielkim. Sześć utworów, z których jedynie dwa są naprawdę udane. Reszta wprawdzie trzyma „średnią światową”, ale nie tego od nich oczekiwałem. Tym sposobem zespół chwilowo spadł do postrockowej drugiej ligi. Obecnie są tak jak m.in. Mono – bardziej odtwórcami dobrych pomysłów wymyślanych przez tych „wielkich i zasłużonych”, niż kreatorami nowej, świeżej muzyki. Niestety w sytuacji, gdy Mogwai, Sigur Ros i Tortoise również mają lekki kryzys a Godspeed You Black Emperor! zawiesili działalność post rock staje się coraz bardziej „zakurzonym” gatunkiem muzycznym. Trzeba czekać aż ktoś zdmuchnie ten kurz. Możliwe, że tym kimś będzie Explosions In The Sky. Przez szacunek dla ich poprzednich dokonań nie straciłem sympatii dla tej kapeli, a płytę „All Of A Sudden I Miss Everyone” traktuje jako chwilowy wypadek przy pracy. I mimo wszystko oceniam ten krążek na sześć punktów w dziesięciostopniowej skali. Powinienem dać pięć, ale niech ten jeden punkcik będzie takim małym kredytem zaufania. Miejmy nadzieje, że mnie nie zawiodą.