Wiele zupełnie niezasłużonego rozgłosu zyskał w ostatnich tygodniach debiutancki film Barbary Białowąs „Big love”. Przypomnijmy fakty: najpierw bardzo niepochlebną, dodajmy zasłużenie niepochlebną, recenzję filmu napisał krytyk portalu filmweb.pl Michał Walkiewicz. Na ten gest nie pozostała dłużna reżyserka, która zaprosiła recenzenta na rozmowę przed kamerami na temat tego, jak powinna wyglądać, a według niej nie wygląda, rzetelna krytyka filmowa. Przy okazji zareklamowała swoją osobę jako kulturoznawcę, filmoznawcę i reżysera w jednym, czym w gruncie rzeczy argumentowała wszelkie głoszone przez siebie tezy. Wydawało się, że sprawa rozeszła się po kościach, nie licząc może kilku głosów krytykujących bądź to reżyserkę, bądź to krytyka. Niemniej niedawno, a dokładnie w pierwszy dzień kalendarzowej wiosny zaskoczyły mnie niezmiernie wszystkie duże kina we Wrocławiu. Cóż takiego zrobiły? Mianowicie zaserwowały nam specjalne seanse filmu „Big love”. Być może występuje u mnie nadwrażliwość na pewne bodźce albo przejąłem po pewnej stronie sceny politycznej tendencje do teorii spiskowych, ale mam wrażenie, że ta koincydencja nie była przypadkowa. Czyżby właściciele wielkich wrocławskich kin postanowili nam zasugerować, że w dniu wagarowicz, każdy młody człowiek powinien obejrzeć manifest własnego pokolenia? Pewnie moje założenie jest zbyt górnolotne i chodziło jedynie o prosty zysk, który o zgrozo najpewniej został osiągnięty. Tak czy inaczej jedno wiem na pewno: „Big love” Barbary Białowąs nie zasłużył na obdarzenie go możliwością pokazania się na pokazie specjalnym w żadnym kinie, w żadnym dniu roku. No chyba, że ewentualnie 1 kwietnia, gdyż film ten jest głównie parodią samego siebie. Od czego by tu zacząć? Może spróbujemy znaleźć jakieś pozytywy? Nie będzie to łatwe, ale spróbujmy…od samego początku widać, że Białowąs jest sprawnym twórcą. Mam tu na myśli szczególnie dość solidne posługiwanie się rożnego typu zdjęciami, od koloru przez czarno-białe. Abstrahuje w tym momencie rzecz jasna od kwestii w jakim celu tymi zdjęciami się posługuje, a robi to w sposób wręcz koszmarnie łopatologiczny. Drugi pozytyw – muzyka. Za to naprawdę należą się reżyserce brawa, dobrała idealnie odzwierciedlającą atmosferę filmu muzykę. Tutaj jednak pojawiają się schody. Jaką atmosferę udało jej się wywołać? Jedni pewnie powiedzą, że pewne rozedrganie wewnętrzne bohaterów wynika z faktu pierwszego wielkiego uczucia. Dla mnie jednak cała atmosfera filmu oparta jest na swego rodzaju oderwanych od siebie emocjonalnych wstrząsach mechanicznie narzucanych przez scenariusz, niekonsekwentnie wywoływanych. Przez to też nie sposób zupełnie nawiązać więzi z bohaterami, którzy istotnie zaskakują swoimi reakcjami. Nie jest to jednak zaskoczenie prowadzące do większego zaangażowania w historię, a raczej wywołujące irytację i uśmiech politowania. Dodatkowym kłopotem bohaterów jest fakt jak źle są oni zagrani. Broniąc jeszcze walczącej ze swoją słabo napisaną bohaterką Aleksandry Hamkało, nie sposób odnaleźć słów rozczarowania na sztywną, wręcz zupełnie pozbawioną emocji kreacją Antoniego Pawlickiego. Tegoż samego Pawlickiego, który tak genialnie wywiązuje się ze swojej pracy w telewizyjnym „Czasie honoru”. Tego też Pawlickiego, który utrzymał na swoich barkach nieco rozczarowujący, ale wciąż solidny film Sławomira Fabickiego „Z odzysku”. Tymczasem spotkanie ze scenariuszem Białowąs odebrało mu charyzmę, mimikę twarzy czy chociażby emocje, którymi nie można nazwać np. sceny, w której dowiaduje się on o ciąży głównej bohaterki. Największym jednak problemem „Big love” jest sama reżyserka, a właściwie jej styl scenopisarstwa, który jest wręcz totalnie niestrawny. Dialogi wywołują śmiech, którego naprawdę momentami nie sposób opanować. Jak bohater, którego nie wiedzieć czemu zagrał Robert Gonera wypowiada słowa „Fucking big love” naprawdę nie byłem w stanie się powstrzymać. Kwiatków mamy jednak więcej. Dialogi, jakie by one nie były, powinny być elementem jakiejś spójnej całości. Nie sposób odmówić Białowąs ambicji, że chciała poprowadzić fabułę dwutorowo. Nie jest to może zabieg szczególnie nowoczesny, ale jednak daje pewne pole do popisu. Pole, którego jednak reżyserka nie jest w stanie wykorzystać. Dlaczego? Dlatego, że chyba naprawdę nie wie o czym chce opowiadać. Tezą do wybronienia jest być może to, że jedna z historii odnosi się do wielkiej, burzliwej miłości dwojga bardzo rozchwianych emocjonalnie bohaterów. Dla mnie jednak zamiast tego uczucia, historię wykorzystano do wpakowania plastycznie ładnych, ale wciąż zupełnie nic nie wnoszących do treści scen seksu. Nie jest więc „Big love” filmem o miłości, a raczej o sposobie radzenia sobie ze światem przez łóżko. I super, gdyby tak było do końca. Niestety nie wiedzieć, czemu reżyserka chce wpisać do fabuły ile tylko motywów się da. Mamy więc konflikt z nieobecną matką, narkotyki, romans, niechcianą ciążę. A wszystko to podane w zupełnie niemożliwym do przełknięcia sosie. Jeszcze gorzej jest zresztą z drugim z wątków, które reżyserka stara się poprowadzić. Mam tu na myśli sceny związane z osobą wspomnianego wcześniej Gonery, który gra psychologa więziennego. Jego ambicją jest wykazanie powodów zdarzenia z przeszłości, które się łączy z bohaterami filmu, a które Białowąs pokazuje jak kawa na ławę w dość udanym, choć jednak zbyt pompatycznym finale. Zupełnie niestety niezrozumiałym jest dla mnie powód wprowadzenia tego wątku do filmu. Jeśli reżyserka chciała, żeby film dzięki otoczce kryminalnej stał się bardziej rozrywkowy to poległa. Przegrała jeszcze bardziej, jeśli jej celem było wejście w głąb bohaterów z różnych perspektyw. Przegrała, bo właściwie nie udało jej się to nawet z perspektywy samych bohaterów. Oj dużo żółci wypływa z mojej recenzji – wiem to dobrze. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć szczególnie młodych twórców, którzy pozbawieni są dystansu do swojej sztuki. Być może Barbara Białowąs będzie kiedyś wielkim reżyserem filmowym. Nie mówię, że tak być nie może, gdyż zasygnalizowałem jej sprawność w paru elementach sztuki. Niemniej nie sposób poprawiać swojego warsztatu, jeśli się nie ma pokory. A wypowiedzi pani reżyser świadczą, że niestety jest ona jej pozbawiona. Nie miałbym o to być może wielkich pretensji, gdyby sam jej film się bronił. Niestety w przypadku „Big love” tak nie jest i nie zmieni tego próba zakrzyczenia rzeczywistości przez reżyserkę. Maciej Stasierski