Któż by się spodziewał, że niezwykle dokładna, niemal scena po scenie, adaptacja książki może się tak dobrze obronić w kinie. Gary Ross przekładając na język kina znakomitą powieść Suzanne Collins „Igrzyska śmierci” zaryzykował wiele. I wygrał na tym, gdyż jego film jest niemal tak samo dobry jak książkowy pierwowzór. Powieść Collins wydaje się z jednej strony idealnym materiałem dla filmowca. Mamy w niej bowiem bardzo ciekawą bohaterkę, które wpada w środek niesamowitej przygody opowiedzianej we wręcz zawrotnym tempie. Problemem dla adaptującego powieść może być jednak jej drugie dno, które jak na powieści przeznaczone dla młodzieży pozostaje bardzo nietypowe. „Igrzyska śmierci” nie są bowiem prościutką historią o przyjaźni, heroizmie, w końcu miłości. Collins porusza w nich kwestie tyle społecznie znane, ileż rzadkie w przypadku literatury młodzieżowej. Odnosi się wszak mocno do idei społeczeństwa totalitarnego, sposobów rządzeniami nim. Idealnie wręcz obnaża rolę mediów w tworzeniu atmosfery strachu. W końcu pokazuje jak mocno pozostają one miejscem toczenia się pewnego rodzaju teatru, którym manipuluje się społeczeństwem. Wszystko to pokazuje Collins na tle historii Katniss Everdeen, która walczy o przetrwanie w Głodowych Igrzyskach. Są one z jednej strony rozrywką, z drugiej zaś ostrzeżeniem dla społeczności państwa Panem przed kolejnym powstaniem. Co zupełnie niesamowite niemal wszystko udało się świetnie pokazać Rossowi w filmie, który w gruncie rzeczy można zakwalifikować do gatunku futurystycznego kina akcji. Nie przypominam sobie naprawdę tak wiernie odtworzonej adaptacji. Rossowi, któremu w pisaniu scenariusza pomagała sama autora, nie powiodła się właściwie do końca jedynie ekspozycja państwa Panem. Trochę mało czasu poświecił historii jego powstania, którą Collins w swojej powieści świetnie uchwyciła. Niemniej poza tym w 2,5-godzinnym filmie udało się zawrzeć praktycznie wszystkie wydarzenia i motywy. Co jednak najlepszy „Igrzyska” nic na tej wierności nie tracą. Wręcz przeciwnie bronią się na swoich własnych warunkach. Genialnie wręcz wyglądają sceny w Kapitolu. Perełką są szczególnie sekwencje parady trybutów oraz programów telewizyjnych Caesara Flickermana (świetna rola Stanleya Tucci). Zaś same igrzyska to bardzo długi, około godzinny fragment, w którym momentalnie pojawia się napięcie i nie ustępuje do samego końca. W filmie Gary’ego Rossa mamy wręcz wszystko, czego wymagamy od kina kompletnego. Jest więc rewelacyjna, chwila bardzo poruszająca historia opowiedziana naprawdę w świetnym tempie. 142 minuty mijają zupełnie niezauważenie. Świat wymyślony przez Collins wygląda pięknie w bardzo subtelnie prowadzonym oku kamery. Ross nie nadużywa tricków efekciarskich. Wręcz przeciwnie jego film, dzięki kapitalnemu montażowi i świetnie dobranej muzyce, jest aż do bólu realistyczny. W końcu jest też w sposób powalający wręcz grany. Jennifer Lawrence idealnie oddaje wewnętrzny konflikt bohaterki, która musi myśleć w czasie igrzyska o sprawach zupełnie sprzecznych – walczy o życie, a jednocześnie chce się jakoś wpisać w serwowane przez Kapitol specyficzne teatrum, którego jesteśmy świadkami. Bardzo dobrze partneruje jej znany z „The Kids Are Allright” Josh Hutcherson. Wielkie brawa należą się Rossowi także za dobór aktorów do ról drugoplanowych i epizodycznych. Powodzenie kreacji tych postaci zależało właśnie od wskazanie odtwórców, gdyż trzeba przyznać, że niektóre z nich Collins pisze bardzo grubą, ostrą kreską. Jednak udało się bezbłędnie. Obok wspomnianego Tucciego, rewelacyjnie wypada Elizabeth Banks jako Effie. Nie gorszy jest też zupełnie zaskakujący Lenny Kravitz jako stylista Cinna. Jednak film kradnie wprost kapitalny Woody Harrelson grający mentora głównych bohaterów Haymitcha. Nie sposób także zapomnieć o niezwykle znaczącej, choć jeszcze nie w tej części, postaci prezydenta Coriolanusa Snowa, którego cechy – przebiegłość, wyrachowanie – celnie punktuje Donald Sutherland. „Igrzyska śmierci” to nieczęste połączenie kina niebanalnego tematycznie i pozostającego przy tym znakomitą rozrywką. Pozostaje jedynie czekać na adaptacje kolejnych powieści. Jeśli uda się przy nich zatrzymać Gary’ego Rossa to naprawdę powinno być wyśmienicie. Maciej Stasierski