Thor, Hulk, Iron Man, Captain America, Hawkeye nie mają ze sobą wiele wspólnego. Mimo to udało im się zarobić dla wytwórni Marvel ćwierć miliarda dolarów w zaledwie 6 dni, bijąc o głowę ostatni rekord otwarcia. Tym większe to osiągnięcie, kiedy zorientujemy się jak mocno rozczarowują „Avengersi” Jossa Whedona. Grupa ludzi z ponadprzeciętnymi umiejętnościami musi złączyć swoje siły, aby uratować Ziemię przed inwazją z innego świata. Atakiem ze strony cywilizacji z kosmosu kieruje Loki (świetny Tom Hiddleston). Aby temu zapobiec Nick Fury (zupełnie bezbarwny Samuel L. Jackson) kompletuje superbohaterów, którzy jednak nie potrafią ze sobą współpracować. Czy uda im się powstrzymać własne ego i grać w drużynie? Zwiastuny najnowszego dzieła Marvela nie napawały optymizmem, podobnie jak dobór superbohaterów, którzy mieli być w nim przedstawieni. Tymczasem za oceanem zaczęły się pojawiać niezwykle pozytywne recenzje, którymi nie mógł się pochwalić żaden z poprzednich filmów wytwórni. Po obejrzeniu „Avengersów” pochodzenie tak dobrych ocen pozostaje dla mnie zagadką. Wszak film Jossa Whedona zawodzi niemal na całej linii. Zamiast ekscytującego, zapadającego w pamięć filmu przygodowego wypełnionego akcją i niezłymi dialogami, dostajemy 2,5 godziny wręcz zatrważającej nudy, 3/4 których wypełnione jest rozwleczonymi do nienormalnych wielkości rozmów o niczym. Części z nich w ogóle nie sposób zrozumieć, przy innych zaś niezwykle łatwo jest wpaść w irytację z powodu banalności przekazywanych treści. Perełką są tu kolejne monologi Lokiego, który w pierwszej godzinie filmu w każdej bez mała swojej wypowiedzi przedstawia jakże frapującą, niezwykle prekursorską ideologię rządzenia ludzkością przy pomocy strachu i zniewolenia. Jak na film o superbohaterach bardzo mało w „Avengersach” akcji, a jeśli już się pojawia to pozostaje niezachwycająco zainscenizowana i mocno przeciągnięta. Szczególnie ostatnia sekwencja obrony Manhattanu, poza kilkoma lepszymi momentami z Tonym Starkiem i Hulkiem, jest wybitnie przydługa i przywodzi na myśl najgorsze wspomnienia z filmów Michaela Baya. Warto zwrócić uwagę na przykład na machiny wojenne cywilizacji pozaziemskiej, które bardzo przypominają te z trzecich „Transformersów”. Największym jednak problemem „Avengersów” jest dobór bohaterów, jakże nierówny. Bronią się jedynie Tony Stark w zwyczajowo już brawurowej kreacji Roberta Downeya Jr. oraz Hulk, który doczekał się wreszcie idealnego odtwórcy w osobie Marka Ruffalo. Dobrze sprawdza się jeszcze Tom Hiddleston, który tworzy pełnokrwistą postać złego bohatera. Dzięki jego bardzo subtelnemu aktorstwu Loki pozostaje postacią ciekawą, mocno zdystansowaną, ale jednak wciąż przypominającą o niesionym przez siebie zagrożeniu. Niestety cała reszta zawodzi. Chris Evans nie ma większych szans zaistnienia jako Kapitan Ameryka. Powodem jest bardzo przeciętnej jakości scenariusz, który ogranicza kreację bohatera do frazesów o bohaterstwie, oraz niestety ewidentny brak charyzmy aktora. Kapitan Ameryka jest jednak wciąż wyjątkowo interesującym bohaterem, gdy porówna się go do Hawkeye – łucznika, którego fatalnie kreuje utalentowany Jeremy Renner. Niestety tym razem zabrakło mu nie tylko pewnej brawury, ale szczególnie timingu komediowego, który przydałby się do uwiarygodnienia słabo napisanych żartów. Scarlett Johansson z kolei nie udało się powtórzyć solidnego występu z „Iron Man 2”. Najbardziej zawiódł jednak idealnie obsadzony Samuel L. Jackson. A może bardziej zawiedli go scenarzyści Whedon i Zak Penn, którzy przy tworzeniu postaci Nicka Fury’ego ewidentnie się nie postarali. Przez słabe dialogi i jakikolwiek brak psychologicznej głębi Jackson wypadł sztywno i bez życia. Warto zauważyć cameo Jerzego Skolimowskiego, który zagrał rosyjskiego generała przesłuchującego Johansson. I trzeba powiedzieć, że nieźle mu się dostało. Efekty specjalne w „Avengersach”, co było do przewidzenia, powalają. Jednak same nie są w stanie zapewnić spektaklu na miarę 150 minutowego filmu. O „Avengersach” napisano strasznie dużo dobrego. Film ten jest swoistym symbolem różnicy wrażliwości jaka charakteryzuje europejską i amerykańską krytykę filmową. Tak duży kontrast jednak dziwi. Wygląda na to, że na dobry film o superbohaterach pozostanie nam poczekać do nowego Batmana, który mam nadzieję w triumfalny sposób zamknie trylogię Christophera Nolana. Maciej Stasierski