Wojna między Gruzją a Rosją była paradoksalnie jednym z najważniejszych momentów prezydentury świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego. Wtedy to polski prezydent stał się na chwilę przywódcą zachodniej Europy z prawdziwego zdarzenia, który jako pierwszy zaprotestował przeciwko inwazji wojsk Federacji Rosyjskiej na jednego z naszych sojuszników. Wojna ta to też jednak pewnego rodzaju objaw najgorszego rodzaju rosyjskiego imperializmu odziedziczonego po Związku Radziecki i symbol porażki Europy w walce o wpływu na byłych terytoriach radzieckich. Niestety niewiele z tych historycznych zawiłości udaje się uchwycić w przeciętnym produkcyjniaku Renny’ego Harlina „5 dni wojny”. Film opowiada historię rosyjsko-gruzińskich zmagań z dwóch kompletnie nieprzystających do siebie perspektyw. Z jednej strony obserwujemy konflikt od jego wnętrza, oczami amerykańskiego korespondenta wojennego (w tej roli Rupert Friend). Z drugiej obraz wojny widzimy przez pryzmat prezydentury Micheila Saakaszwilego (słabiutki Andy Garcia). Można bić brawo Renny’emu Harlinowi za jedną podstawową sprawę – że chciał pokazać bardzo współczesny, dość skomplikowany konflikt. Takich tematów Hollywood rzadko się dotyka, gdyż czeka dopóki nie opadną emocje po obydwu stronach. Harlin jednak zaryzykował. Wygrał na temacie, na jego egzekucji jednak zupełnie poległ. „5 dni wojny” to niestety film dużymi momentami bardzo sztampowy, rozpadający się na nadmierną ilość średnio wykorzystanych wątków. Harlinowi brakuje konsekwencji w stylu opowiadania historii. Chwilami stara się narzucić konwencję realistycznego dramatu wojennego i to udaje się całkiem przyzwoicie. Problemem są jednak pewne skoki dramaturgii w tej dość jednolitej konstrukcji, które zupełnie niszczą mozolnie budowane napięcie. Jak na opowieść zrobioną w iście reporterskim, dokumentalnym stylu za dużo tutaj przypadkowych zwrotów akcji, nieśmiertelnych bohaterów, ratunku w ostatniej chwili ze strony oddanych przyjaciół, czy w końcu w sposób kompletnie niewiarygodny rozwijającej się miłości między granym przez Frienda Thomasem, a uratowaną GruzinkąTatią (w tej roli o dziwo bardzo dobra Emmanuelle Chriqui). Wszystkie te elementy nie pozwalają ani się mocniej zaangażować w historię, którą stara się Harlin opowiedzieć, ani też specjalnie uwierzyć w jego brak stronniczości. Nie pomaga w tym także kryształowo prezentująca się postać prezydenta Saakaszwilego, którego okropnie, manierycznie, walcząc z gruzińskich akcentem zagrał skądinąd znakomity Andy Garcia. Nie pomaga w tym w końcu sposób przedstawienia stron konfliktu – Rosjan i pomagających im separatystów z Osetii i Abchazji jako nieomal krwiożerczych wariatów, którzy popełniają jedną za drugą zbrodnię wojenna. Z kolei Gruzini to uciemiężeni, bezbronni ludzi, których zaatakował wielki, zbyt silny nieprzyjaciel. Pewnie w tej wizji jest co nieco prawdy, niemniej nie sposób nie stwierdzić daleko idących uproszczeń. Filmu nie ratuje ani solidna realizacja, ani chwilami efektowne sceny akcji, ani też nieszczególnie charyzmatyczne aktorstwo. Wszystko wygląda trochę jak filmy klasy B zrobiony jednak za pieniądze wiele przerastające możliwości obrazów tego gatunku. „5 dni wojny” nie rozczarowują. Też nie zachwycają. Największym problemem tego filmu jest właśnie to, że ani on ziębi, ani piecze. A nie takie odczucia powinien za sobą nieść film o konflikcie tak wciąż niezbadanym, jak bardzo dla naszego kraju znaczącym. Konflikcie, o którym będzie się pewnie jeszcze wiele pisało i kręciło. Jednak film Renny’ego Harlina do tego czasu pozostanie na pewno zapomniany. I słusznie. Maciej Stasierski