Z ostatnimi dokonaniami Woody’ego Allena jest trochę tak, jak z późnymi filmami Tima Burtona. Im więcej z nich udziwniania i fajerwerków fabularnych, tym słabiej, bo mniej zabawnie. Im prościej, tym więcej czasu na typowo allenowskie poczucie humoru. Tak jest właśnie w przypadku jego najnowszych „Zakochanych z Rzymie”, nieco niedbałych z punktu widzenia montażu, ale przy okazji lekkich, łatwych i przyjemnych. „Zakochani w Rzymie” to cztery odseparowane od siebie nowelki, które rozwijają się równolegle, ale nigdy się ze sobą nie krzyżują. Nie są one pod względem scenariuszowym równe, niemniej mimo wszystko w każdej można odnaleźć coś interesującego, typowego dla twórczości słynnego Nowojorczyka. Pierwsza to spotkanie dwóch rodzin – włoskiej i amerykańskiej – które mają okazję się poznać z okazji zaślubin ich dzieci. Allen gra w niej emerytowanego reżysera, a jego żonę, która w każdym momencie potrafi sprowadzić go na Ziemię, w brawurowy sposób odgrywa najlepsza z całej obsady Judy Davis. Ten wątek wydaje się być najciekawszy, gdyż najmocniej zakorzeniony w historii samego Allena, który pokazuje zaskakująco dużo dystansu do swojej osoby. Jak mówi postać żony „Emerytura to dla Ciebie śmierć” – tak właśnie myśli sam reżyser, o czym świadczą filmy kręcone jeden za drugim. Nie wszystko może być dobre, ale ważne żeby się działo. Tak też trochę myśli bohater, gdy odkrywa talent operowy ojca przyszłego zięcia. Co z tego odkrycia wyjdzie? Jeden z najbardziej absurdalnych pomysłów w historii opery, a przy okazji wręcz kapitalna zabawa. Druga historia rozbija się na dwa wątki. Poznajemy parę młodych małżonków pochodzących z prowincji, którzy przybywają do Rzymu, aby odmienić swoje życie. Intensywność nowych doświadczeń zaskoczy jednak ich samych. Ona zapozna ukochanego aktora, którzy okaże się niemal idealnie stereotypowym Włochem – bez włosów na głowie, wielkim brzuchem i jeszcze większym ego. On zaś spotka renomowaną (?) prostytutkę (kradnąca każdą scenę Penelope Cruz), która zapozna go z tajnikami miłości cielesnej. Ten wątek zyskuje wiele dynamiki dzięki Cruz i grającemu gwiazdę włoskiego kina Antonio Albanese. Oni swoją brawurą pozwalają rozwinąć skrzydła swoim ekranowym partnerom. Trzecia, bodaj najbardziej nieprawdopodobna historia, opowiada losy Leopoldo – skromnego urzędnika, który z dnia na dzień staje się celebrytą. Allen nie wprowadza nas mocno w losy bohatera, raczej zrzuca na niego problem w sposób dość sztuczny. Niemniej udaje się z tej bardzo odrealnionej sytuacji wykrzesać najwięcej bardzo dobrych żartów. Allen w krzywym zwierciadle pokazuje funkcjonowanie plotkarskich mediów. Sygnalizuje też paradoksalną tezę, która absolutnie nie przystaje do jego wizerunku. Dowodzi, że jednak sława, mimo niedogodności i zmęczenia, bywa lepsza od anonimowości. O tym jednak bohater świetnie zagrany przez Roberto Benigniego dowie się dopiero jak ją straci. Jak otwarcie Allen tę tezę formułuje, tak samo otwarcie kilkoma subtelnymi sygnałami ją wyśmiewa i pokazuje, że myśli odwrotnie. Dowodem tego scena, w której szofer bohatera mówi, że „pan jest znany z tego, że jest znany”. Skąd my to znamy? Najsłabszym wątkiem jest ten opowiadający historię rodzącego się uczucia architekta i aktorki. Najsłabszy, bo najmniej w nim śmiechu i zabawy. Allen tutaj zbyt mocno chce sobie pogadać o czymś, choć sam nie do końca wie o czym, zamiast pokazać nam interesujących bohaterów. Historię, jedyną ciągnącą się przez co najmniej kilka dnia (choć nie wiadomo do końca jak długo), ratuje jednak rewelacyjny Alec Baldwin genialnie przejmujący rolę często odgrywaną przez samego reżysera – narratora „zza ekranu”, którego jednak jak zwykle obserwujemy. „Zakochani w Rzymie” nie są pozbawieni niekonsekwencji fabularnych, ale dzięki znakomitemu humorowi i rewelacyjnie grającej obsadzie, pozostają rozrywką na poziomie bardzo wysokim. Nie jest to najlepszy Allen, ale też wcale nie najgorszy od lat, jakby chciało wielu. Maciej Stasierski