Po obejrzeniu „Raj: Miłość” pierwszej części trylogii Ulricha Seidla można powiedzieć co najmniej jedno o stylu reżyserskim Austriaka – nie przebiera on w realizatorskich środkach i jak już pokazuje coś brzydkiego i odpychającego, to do końca i praktycznie bez zahamowań. Jeśli konwencja tak daleko posuniętego realizmu nie przypadnie komuś do gustu, będzie się na „Miłości” męczył i może wyjść z kina co najmniej zniesmaczony. Mnie to jednak bardzo zainteresowało. Film opowiada historię Teresy (Margarete Tiesel), kobiety samotnie wychowującej nastoletnią córkę, która postanawia wyjechać na wakacje do Kenii, aby oderwać się od szarej austriackiej rzeczywistości. W głębi duszy wierzy także, że zazna tam wielu uciech cielesnych, a może odnajdzie tytułową miłość. Seidl pokazuje jednak w każdym z epizodów jej pobytu w Afryce, że to marzenie jest absolutnie nie do spełnienia. I to nie dlatego, że młodzi, jurni Kenijczycy nie są chętni do zabawy z kilkanaście czy kilkadziesiąt lat starszą, lekko mówiąc mało urodziwą Europejką. Oni za pieniądze zrobią wszystko, co się im powie. Teresa zachowuje się w tym środowisku jak zagubione dziecko we mgle. Każda kolejna znajomość okazuje się porażka, ale ona walczy i nie potrafi przestać. Samotność, która jej doskwiera jest tak silna, że nie potrafi powstrzymać się przed kolejnymi próbami, a właściwie należałoby powiedzieć kolejnymi upokorzeniami. Seidl pokazuje ten proces uświadamiania sobie przez bohaterkę w swojej sytuacji w bardzo specyficzny sposób. Wiele w „Miłości” scen wygląda na improwizowanych, nie brakuje tutaj też dość specyficznego humoru. Niemniej w końcu dochodzimy do wniosku, że historia Teresy jest wręcz przeszywająco smutna. Seidl eksponuje wszystkie słabości swojej bohaterki, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Pokazuje jej naiwność, która szybko przeradza się w cynizm. Jednak Teresa, grana w sposób niesamowity przez Margarete Tiesel, w końcu dostrzega żałość swojej sytuacji. Problem w tym, że nie potrafi w żaden sposób jej zapobiec. Tiesel odgrywa przemianę Teresy w sposób fenomenalny. Jednak jej kreacja to nie tylko popis umiejętności czysto aktorskich, ale też niespotykana wręcz odwaga w pokazaniu siebie, swojego ciała. Seidl, jak wspomniałem wcześniej, nie bawi się w półśrodki. Pokazuje nie tylko brzydką stronę ludzkiej psychiki, ale także brzydotę ciała człowieka w pełnej krasie. „Raj: Miłość”, pokazywany w konkursie głównym tegorocznego festiwalu w Cannes, to kino na pewno nie dla każdego widza. Ulrich Seidl należy do grona reżyserów bardzo odważnych, niektórzy by powiedzieli, że wizualnie chwilami aż nadto. Ja powiem jednak tyle, że początkiem trylogii „Raj” przypomina o sobie także, jako o jednym z najbardziej interesujących europejskich reżyserów. Maciej Stasierski