James Bond ma już 50 lat. Już dawno przestał rywalizować z wrogie ze Wschodu. Z nadejściem nowych technologii rozpoczęła się walka z zupełnie innym przeciwnikiem – tym niewidzialnym, ukrytym za monitorem komputera, ale równie niebezpiecznym. Taki jest przeciwnik w najnowszym odcinku serii – „Skyfall” Sama Mendesa. Jest nim Silva grany przez zafarbowanego na blond Javiera Bardema. Grany fenomenalnie zresztą! Bardem, zdobywca Oskara za rolę w „To nie jest kraj dla starych ludzi”, udowadnia po raz wtóry, że jest aktorskim kameleonem. Silva to geniusz komputerowy, człowiek o trudnych do stwierdzenia preferencjach seksualnych (vide scena, w której poznajemy bohatera), opętany żądzą zemsty. Jej obiektem ma być M (świetna jak zawsze Judi Dench), wobec której Silva czuje urazę za zdradę sprzed lat. Jedynie James Bond może uchronić M przed atakiem terrorysty. Motywacja negatywnego bohatera mocno odróżnia tego Bonda od poprzednich. Nie jest on maniakiem pragnącym opanować świat, a człowiekiem zniszczonym przez przeszłość, który pragnie wymierzyć, z jego perspektywy, sprawiedliwość. Bardem brawurowo pokazuje wszystkie elementy charakterystyki Silvy i kradnie film innym aktorom. Nie jest jednak wcale jedynym pozytywem filmu Sama Mendesa. Co prawda „Skyfall” rozwija się fabularnie dość ślamazarnie, ale jednak kiedy już się rozkręci, to nie zwalnia tempa aż do samego końca. Film rozpoczyna znakomity teaser, tym razem dość luźno związany z późniejszą fabułą film. Pościg po ulicach Stambułu ma tempo, energię, bardzo dużo napięcia. Potem Mendes, być może świadomie, bardzo spowalnia wydarzenia. Obserwujemy dużo scen typowo dialogowych, mieszanych z krótkimi sekwencjami dynamicznymi (np. fantastyczna scena w kasynie w Makau). Jeśli Mendes chciał przygotować widza do nadchodzącej kulminacji poprzez studzenie emocji, to udało mu się. Mnie to jednak nie do końca przekonało, oczekiwałem ekscytacji, którą wytworzył we mnie reżyser sceną otwierającą. Na szczęście „Skyfall” bardzo się poprawia w drugiej połowie, w której poznajemy wspomnianego Silvę. To jego dziełem jest najlepsza scena całego filmu – zamach na M podczas przesłuchania przed komisją parlamentarną Izby Gmin (w tej scenie znakomity epizod ma znana z roli Cherry Blair w „Królowej” Helen McCrory). Poza tymi momentami mniejszych emocji, trudno się do czegoś więcej w „Skyfall” przyczepić. Świetnie wyglądają zdjęcia Rogera Deakinsa, szczególnie te plenerowe w Londynie czy Pekinie. Bardzo przyzwoicie brzmi muzyka Thomasa Newmana, jak i piosenka otwierająca Adele. Także nie zawodzi obsada prowadzona przez najlepszego ze swoich trzech filmów o Bondzie Daniela Craiga, wspomaganego przez Ralpha Fiennesa, Alberta Finneya czy bardzo mocno zaznaczającego swoją obecność Bena Whishawa grającego nowego Q. Brakuje jedynie interesującej czołówki i bodaj jednego z najbardziej charakterystycznych elementów serii – dziewczyny Bonda. Krótki epizod pięknej Berenice Marlohe czy jeszcze mało wykorzystana Moneypenny w interpretacji Naomie Harris to jednak dużo mniej niż jesteśmy przyzwyczajeni. Warto jeszcze dodać parę słów na temat wpływu tego filmu na całą serię o przygodach Jamesa Bonda. „Skyfall” ostatecznie ugruntowuje umiejscowienie historii 007 w konwencji nowoczesnego, dużo bardziej realistycznego kina akcji. Nie ma w tym filmie typowych gadżetów czy dużo przerysowanych, nieprawdopodobnych scen dynamicznych. Zaś sam Bond to już nie tylko podrywacz, agent nieśmiertelny niemal, a bohater o dużo bardziej bogatym rysie charakterologicznym. „Skyfall” to film na pewno o klasę lepszy od „Quantum of Solace”, choć jednak nieco słabszy od pierwszego odcinka z Danielem Craigem „Casino Royale”. Craig ostatecznie udowadnia w nim krytykom jego kreacji, że Barbara Broccolli wybrała dobrze. Zapraszam do kina, a po nim polecam wódkę Martini. Tylko pamiętajcie, że ma być wstrząśnięcia, nie zmieszana. Maciej Stasierski